Zakopane 2017 - Kozi Wierch

włącz .

Spis treści

Zbieramy się grupką wokół niego. Na wszelki wypadek robimy pod drogowskazem zdjęcie na wypadek, gdybyśmy na szczyt nie doszli, że próbowaliśmy. Pogoda niepewna. Jakby trochę nawet mżawiło. Szczytu nie widać. Zasłonięty chmurami. Możliwe jednak, że nim do niego dojdziemy, słońce zdoła dotrzeć do szczytu. Chwila namysłu. Teraz albo nigdy. Po chwili pada decyzja: atakujemy. Słowo bardzo odważne. Zwłaszcza w tych okolicznościach. Nie mamy przecież wobec sił natury do powiedzenia nic, deklaracja więc, że atakujemy, jest sporym wyzwaniem rzuconym przyrodzie. Jesteśmy jednak na tyle wytrawni w pokorze, że wszyscy rozumiemy, iż to tylko dla naszego podbudowania, dla dodania otuchy, mobilizacji i że przecież, jeśli będzie trzeba, to zawrócimy.

Na Kozim Wierchu
Na Kozim Wierchu

Wchodzimy. Ubieramy się solidniej i zaczynamy zdobywać wysokość. Kosodrzewina już dawno się skończyła, wokół rozciągają się tylko trawy, do góry nic nie widać. Idziemy. Po drodze mijamy turystów schodzących na dół. Odradzają dalszą wspinaczkę. Mówią, że do góry zimno, ślisko, a i jest takie miejsce, że trzeba mocno przytulić się do ściany. Patrzymy i analizujemy, ale oni przecież weszli, więc dało się. Na razie szlak jest dobry. Wchodzimy dalej. Mijamy kolejnych schodzących. Mówią to samo. Można podupaść na duchu. Nasza grupa się rozciąga. Pierwszego już nie widać. Peleton rozerwał się na kilka mniejszych ekip. Po jakimś czasie widzimy, że jedna grupa stoi. Podchodzimy. Oni chcą chyba schodzić. Jesteśmy już we mgle. Widoczność bardzo słaba.  Na szczycie też nie będzie nic widać. A jeszcze ta skała. Kilka osób rezygnuje. Wracają do schroniska. Reszta idzie dalej. Po jakimś czasie dochodzimy do owej skały. To chyba tu. Faktycznie, płaska, gładka, mokra. Podchodzimy bliżej. Z bliska jednak nie tak groźna. Jest gdzie oprzeć stopę. Kilka kroków i... jest. Udało się. Tamci przesadzali. Przechodzimy. Idziemy dalej. Szczytu nie widać, ale czujemy, że musi być blisko. Wkrótce dochodzimy do czerwonego szlaku. To musi być już blisko. Idziemy dalej. Szlak coraz trudniejszy do wypatrzenia. W pewnym momencie nieświadomie zbaczamy, po chwili widzimy jego oznakowanie kilkanaście metrów niżej. Naprawiamy błąd. Za chwilę spotykamy Grzesia, który otwierał nasz peleton. Ten na szczycie już był i z niego schodzi. Pytamy, ile do końca? Jakieś 20 minut. Dziwne, bo taką samą odpowiedź uzyskiwaliśmy już od 10 minut od innych mijanych turystów. Widać, jak względny czas bywa w górach. Wspinamy się dalej i wkrótce dostrzegamy pozostałych naszych współwspinaczy. Są na szczycie. Dołączamy do nich. Kozi Wierch zdobyty. 2291 metrów. Tylko kilka metrów brakuje do granicy 2300. Cel osiągnięty. Mimo zerowej widoczności na szczycie robimy pamiątkowe fotki, obowiązkowy telefon do prezesa, spartański posiłek, tabliczka czekolady i po 20 minutach schodzimy na dół. W drodze powrotnej mijamy jeszcze dwóch uczestników naszej wyprawy, którzy jeszcze wspinali się do góry. Zaczyna padać deszcz. Mimo osłon przeciwdeszczowych wkrótce i tak jesteśmy przemoknięci. Schodzimy powoli do niebieskiego szlaku i kierujemy się do schroniska. Tam czekają na nas pozostali uczestnicy wyprawy. W schronisku piwko, ciepły obiad i.... nowe plany na następny dzień. To niesamowite, ile sił w człowieku wyzwalają góry. Zmęczeni do cna miast myśleć o odpoczynku człowiek planuje kolejne eskapady. A jutrzejsza ma być niepoślednia: Rysy. Najwyższy szczyt Polski. Trzeba rano wstać, autobusem na słowacką stronę, tamtędy jest krócej i łatwiej, ale całość i tak zajmie 9-10 godzin. Dodatkowo trzeba zamówić ekstra autobus, potem jeszcze dojechać z powrotem. Ekipa się jednak kompletuje. Dziesiątka chętnych jest. To  na jutro.

Dziś jeszcze trzeba zejść z Doliny Pięciu Stawów. Zejście jest już iście lajtowe, choć wcale nie banalne. Przepiękne widoki rozpościerające się z czarnego szlaku w pamięci pozostaną na długo. Po drodze spotykamy jednego z naszych, który wyruszył rano w Tatry na Murowaniec i przez Granaty przeszedł na Dolinę Pięciu Stawów. W pojedynkę, a wieczorem trafił na nas. Pełen szacunek. W Palenicy zdążamy na jeden z ostatnich autobusów do Zakopanego. Wracamy do schroniska. Tym razem śpimy od razu i długo. Zasłużyliśmy.

Reklama