Zdobyliśmy Babią Górę
Dziś piąty kwietnia – pamiętna data, nasz pierwszy wysokogórski Rajd Znienacka. Busik już czeka, wszystko zapięte na ostatni guzik i tylko pogoda na ostatni moment jakby się zapomniała, bo prognozy straszą załamaniem i nawrotem zimy. My mamy jednak wszystko przygotowane i nie zamierzamy się wycofać. Zbieramy się pod Urzędem Miasta, gdzie powoli zimna noc ustępuje promieniom budzącego się dnia i mamy nadzieję, że nie będzie tak źle. Jesteśmy w końcu nastawieni na zimowy szturm, wiemy, że na górze będzie śnieg, wiemy, że będzie wiało, wiemy, że może popadać, ale jesteśmy na to wszystko gotowi, góry piękne są nie tylko latem, a my ich zimą dawno nie widzieliśmy, więc chcemy je zobaczyć w śniegu.
Zbieramy się na parkingu, parę minut przed szóstą podjeżdża zamówiony busik, sprawdzamy, czy wszyscy są i wsiadamy. Część ekipy dosiądzie się przy stacji PKP, ruszamy więc by ich zabrać. Pod dworcem jest już jasno i choć słońca nie widać, to niebo sprawia wrażenie dość przyjaznego, spomiędzy białych chmur gdzieniegdzie prześwituje zachęcający błękit i nie jest tak zimno, jak można się było spodziewać. Żeby nie było jednak za dobrze, okazuje się, że zapomnieliśmy o dwóch górołazach, którzy meldowali się pod Urzędem Miasta. Wracamy więc po nich, a nasz kierowca znienacka zmienia plan i zamiast na Strzelce, skręca na Żędowice – pojedziemy inaczej, zamiast oklepanej trasy zwiedzimy dziś nowe miejsca, takie jak Kielcza, Wielowieś, Toszek, Boguszyce, Niewiesze.
Pod Łanami wpadamy na autostradę i teraz już prościutko zmierzamy w stronę Katowic. Za oknami śmigają kolejne znajome tablice, Sośnica, Gliwice, Chorzów i wreszcie wtapiamy się w górnośląską plątaninę autostrad, gdzie pod Katowicami skręcamy na południe i zmierzamy w stronę Wadowic. Po drodze zatrzymujemy się w Oświęcimiu, wychodzimy rozprostować kości, odwiedzić wiadomy przybytek i uzupełnić żołądkowe zapasy. Na dworze jest zimno, ale za to niebo się przejaśnia. Wypatrujemy zapowiadanego załamania pogody, lecz na horyzoncie go nie widać. Owszem, chmury wiszą, wiatr trochę wieje, ale całość sprawia wrażenie, że może się udać. Deszczu raczej nie będzie, a to dla nas najważniejsze.
Po krótkim postoju ruszamy dalej. Przez moment zza okna zagląda nawet słońce, pogoda coraz lepsza, ale później wjeżdżamy w strefę, gdzie niedawno popadało, a szyba busa pokrywa się błyszczącymi kroplami wody. Prognozy zapowiadały lekkie opady ranem, więc może to właśnie było to i limit na dziś został wyczerpany. Za szybami pojawia się coraz bardziej pofalowany horyzont, mijamy Wadowice i jesteśmy już właściwie w górach. Bus raz wspina się na wzniesienie, by za chwilę zjechać z drugiej strony. Zjeżdżamy z szerokiej, głównej drogi i skręcamy w lokalne szosy. Dokoła coraz więcej się dzieje. Podziwiamy widoki i delektujemy się krajobrazem. Mijamy kolejne wioski i po serii bajecznych zakrętasów wjeżdżamy do Zawoi, najdłuższej miejscowości w Polsce. Spomiędzy beskidzkich wzniesień za jednym z zakrętów wyłania się nie pasujący do reszty wyraźnie odcinający się, pokryty łatami śniegu górski masyw. Jego wierzchołek tonie w chmurach – to Babia Góra. Robi wrażenie. Wydawałoby się, że to tylko Beskidy, w których przyzwyczajeni jesteśmy do gór porośniętych lasami, a tutaj maluje się poważny szczyt, z poważnym wyzwaniem. Nic dziwnego, wszak Babia Góra jest wyższa od Śnieżki i to o ponad 100 metrów, to najwyższy szczyt w Polsce poza Tatrami. Patrzymy na cel naszej dzisiejszej wyprawy i oceniamy warunki. Pogoda jakby chciała się poprawić, może zanim wdrapiemy się na górę, wiatr rozwieje otaczającą szczyt białą pelerynę. No i nie pada. Tego obawialiśmy się najbardziej, a jak na razie, ciągle jest sucho.
Nasz kierowca skręca w lewo, w nawigacji ustawioną ma Przełęcz Krowiarki i zaczynamy się na nią wspinać. Droga pełna zakrętów, Babia Góra pojawia się raz po lewej, raz po prawej stronie, momentami nie widać jej wcale, a my nabieramy wysokości. Ile wjedziemy busem, tyle nie będziemy musieli wdrapywać się nogami. Za kolejnym zakrętem wyłania się leśny parking, a na nim budka wstępu do Parku Narodowego. To Krowiarki. Zatrzymujemy się, wysiadamy i szykujemy do wymarszu.
W budce nikogo nie ma, widno jesteśmy tu przed sezonem i nie opłaca się zatrudniać pracownika do sprzedawania biletów. Pieczątki też nie dostaniemy. Kupujemy bilet przez internet i ruszamy czerwonym szlakiem. Nadal nie pada. Jest dobrze.Czerwony szlak od razu wiedzie ostro pod górę. Musimy podejść jakieś 700 metrów, tyle brakuje nam do szczytu. Powietrze jest rześkie, samopoczucie dobre, wchodzimy zygzakowatym szlakiem. Grupa jak zwykle się rozciąga, ale robimy pauzy i co jakiś czas czekamy na siebie. Szlak trochę daje w kość, bo nie ma na nim ani jednego miejsca na odpoczynek. Jest ciągle pod górę, na innych szlakach co jakiś czas pojawiają się płaskie miejsca, na których można przystanąć i odetchnąć, tutaj jest ciągle pod górę. Ciągle wydaje się, że może za tym zakrętem, może za tym wzniesieniem, może za tym drzewem znajdzie się miejsce do chwili postoju, ale po dojściu do niego szlak pnie się dalej. Robimy więc pauzy w zupełnie przypadkowych miejscach, chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej.
W miarę jak wspinamy się wyżej, drzewa robią się mniejsze, a na szlaku pojawiają się łaty zlodowaciałego śniegu. Z początku tylko gdzieniegdzie, ale jest ich coraz więcej i są coraz rozleglejsze. Otaczający nas las zniża się coraz bardziej i wydaje się, że ręką można już sięgnąć czubków drzew. Powietrze robi się coraz bardziej mleczne, weszliśmy pewnie w chmury, które widzieliśmy na dole. Od środka chmury wcale nie wyglądają jak chmury. Wyglądają jak mgła. Mgła zresztą, gdy na nią popatrzeć z boku, na łące pod lasem, też wygląda jak padnięta z wycieńczenia chmura, która nie zdołała się utrzymać na niebie. Wnikamy więc w tę chmuro-mgłę i brniemy dalej. Śniegowe łaty panoszą się jeszcze śmielej i w końcu postanawiamy zapiąć raczki.
Tak, raczki to najważniejszy atrybut naszej wyprawy. Już długo przed wyjazdem przekonywaliśmy się, że musimy się w nie zaopatrzyć, bo bez nich to nie tyle, że nie da rady wejść, ale nawet nie zabierzemy nikogo, kto raczków nie będzie miał. Wszyscy raczki więc mają, przysiadamy i uzbrajamy się. Najpierw jeden, trzeba go naciągnąć na buta, potem przymocować, dopasować i … chyba jest. Teraz drugi. Z tym idzie już łatwiej, wiadomo, praktyka czyni mistrza i wreszcie nadchodzi chwila próby. Z pewną taką nieśmiałością, stawiamy najpierw pierwszą nogę, bez jakby wiary w ostre kolce pod podeszwą, potem drugą, raki wbite w śnieg i szarpnięcie nogą, ale but stoi w miejscu. Drugie szarpnięcie, mocniejsze, but stoi dalej. Dobra, teraz próba już na całego, na środku łaty, na żywym lodzie i bez gałązki pobliskiego świerka, za który można by się złapać. Chwilę zajmuje, zanim przyzwyczajamy się do nowej rzeczywistości, ale raczki działają. Działają naprawdę. Teraz to będzie całkiem inna wspinaczka. Pierwsze kroki na razie pachną wysokim poziomem nieufności, który jednak szybko przeradza się w zaufanie i po paru zakrętach czujemy się w raczkach jak, no właśnie jak? jak koń w podkowach? Nabieramy wprawy w raczkowej wspinaczce, a podświadomie zaczynamy zwracać uwagę na obuwie mijających nas turystów. Wszyscy raczki mają.Uzbrojeni w nowy oręż pniemy się dalej. Mgła mocno ogranicza widoczność, widno weszliśmy w sam jej środek, ale po chwili wyłania się w zasadzie znikąd jakiś taras widokowy. Wchodzimy, podchodzimy do barierki, za nią uniwersalna panorama wszystkiego, ograniczona jedynie wyobraźnią. Widać wszystko, cokolwiek sobie wyobrazisz, od razu pojawia się przed oczami. Z Babiej Góry przy dobrej pogodzie widać Tatry, wystarczy dobrze się wpatrzeć w nieprzeniknioną biel przed oczami i już Tatry się pojawiają. Nie wiemy co prawda, w którą stronę tutaj jest na Tatry, ale nie ma to większego znaczenia, jeśli chcesz je stąd widzieć, to widzisz. Jeśli dla odmiany chcesz ujrzeć panoramę Zawoi, to także nie ma z tym problemu, wystarczy jeszcze raz dobrze się wpatrzeć i już Zawoja pojawia się na tle błękitnego nieba. Widok naprawdę niezapomniany i kto nie był, niech żałuje.
Odwracamy się w drugą stronę, a tam tabliczka z napisem „Sokolica”. Tak, było coś takiego na mapie, to pierwszy z wierzchołków, które trzeba przejść, nim się dotrze na szczyt Babiej Góry. Tutaj przebiega granica lasu i faktycznie, las przemienia się w kosodrzewinę. Skarłowaciałe drzewa ustępują miejsca górskim krzakom, które od tej pory będą nas prowadzić dalej. Nim ruszymy dalej, robimy jeszcze wspólne zdjęcie pod tabliczką, gdyby nie udało się dojść na szczyt, będzie pamiątka przynajmniej stąd.
Normalnie od tego miejsca rozciągałby się wspaniały widok na lewo i prawo, my jednak idziemy w mleku, które z każdym krokiem gęstnieje i widoczność spada do kilku, kilkunastu metrów. Szybko tracimy siebie z oczu i dopiero, gdy przystajemy i znów grupa się komasuje, możemy się nawzajem zobaczyć. Robimy więc pauzy często i sprawdzamy, czy nikogo nie brakuje. Zgubić się właściwie nie można, bo prześwit między kosodrzewiną wyraźnie znaczy szlak i tak dochodzimy do kolejnego wzniesienia, Kępy. Tutaj jest już ponad 1500 metrów, kolejna tabliczka z nazwą i wysokością, a obok kolejny taras widokowy. Kto nie obejrzał wcześniej, może to zrobić tutaj, niczego nie traci. Robimy kolejne pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
Kosodrzewina robi się coraz uboższa, śniegowe połacie coraz śmielej zawiadują terenem i raz po raz pojawiają się rozległe, kamieniste połacie zbocza zwiastujące niechybnie zbliżający się cel wędrówki. Szczyt Babiej Góry zbliża się coraz bliżej. Widoczność nadal nie przekracza kilku metrów, coraz trudniej odnaleźć szlak. Bardzo pomocne okazują się poustawiane co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów tyczki znaczące szlak. Choć dokoła nie widać nic, tyczki nawet z daleka zaczynają majaczyć gdzieś w oddali i pozwalają skorygować trasę. Śnieg we wszystkie strony wygląda tak samo, czasem trudno poznać, w którą stronę jest bardziej wydeptany, trzeba czasem trochę przejść „na czuja”, na dodatek zaczęło mocno zawiewać. Powietrze aż widać, jak pędzi. Zacina nas z boku, od strony Zawoi i przepycha na słowacką stronę. Opatuleni po uszy zamykamy kurtki, kapuce, uzbrajamy się w rękawiczki i wypatrujemy kolejnej tyczki z czerwonym znaczkiem.Miejscami wchodzimy na kamienistą pustynię i brniemy po szerokich, płaskich głazach, by za chwilę natrafić na ogromną trawiastą połać. Trawa jeszcze żółta, jeszcze nie zdążyła się obudzić z zimowego snu, ale już widać na niej białe pączki. Już kwitnie. Przyglądamy się bliżej, a to nie kwiaty przecież, ale zamarznięte powietrze przyczepione do sterczących kępek. Wieje tu tak mocno, a w powietrzu jest tyle wilgoci, że wystarczy byle przyczynek, a ta ostatnia od razu krystalizuje niczym kryształki soli w przesyconym roztworze. I właśnie na źdźbłach zeszłorocznej jeszcze trawy zaczynają rosnąć lodowe pączki do złudzenia przypominające bajkowe kwiaty. Tego jeszcze nie widzieliśmy – trawy kwitnące mgłą!
Szlak robi się płaski. Dalej nic nie widać, a wiatr zacina z taką siłą, jakby chciał nas zdmuchnąć, dobrze, że z boku, a nie z przodu. Cały jego impet mija bokiem i dobrze, że nie zawiewa w twarz, ale wystarczy lekko się odwrócić, by odczuć jego prawdziwą moc. Z przodu słychać jakieś głosy, żartujemy, że chyba trafiliśmy na imprezę, ale nic nie widać. Głosy coraz wyraźniejsze, nabierają impetu z każdym kolejnym krokiem, wkrótce zza mgły wyłaniają się jakieś skałki, obok których rozpoznać można ludzkie postacie i tak dochodzimy, jak się okazuje, do celu. Na Babią Górę wchodzimy, a jak?, znienacka, nawet do końca nie zdając sobie z tego sprawę. Ostatni odcinek zajmował naszą uwagę szkołą przeżycia, by nie dać się zdmuchnąć, by ominąć kamienie, by nie zgubić tyczki znaczącej szlak i generalnie nie dać się przyrodzie, a to, gdzie zajdziemy i kiedy, zeszło na drugi plan. Tak zajęci nieco innymi priorytetami wchodzimy nieoczekiwanie między wspomniane skałki i okazuje się, że to już. Babia Góra. Jesteśmy na miejscu.
Nieco obok dostrzegamy kolejną tyczkę, tym razem z mnóstwem tabliczek, z których ta najwyższa mówi: „Babia Góra – 1725 m n.p.m.”. Jest! Zdobyliśmy. Zrobiliśmy to. Jesteśmy na Babiej Górze. Udało się. Nie było załamania pogody. Nie wystraszyło nas. Postawiliśmy na swoim. Choć dokoła samo mleko, jesteśmy wszyscy zadowoleni. Twarze uśmiechnięte. Nie straszne nam zimno, nie straszny wiatr, nie straszny śnieg. Ledwo się widzimy nawzajem, żeby coś powiedzieć, trzeba podejść bardzo blisko, wieje jak diabli (w końcu druga nazwa Babiej Góry to Diablak), ale to wszystko nic, czujemy w sercach radość, bo znów dokonaliśmy czegoś, znów zdobyliśmy szczyt, znów się udało. Jesteśmy z siebie dumni. To my, zdobywcy Babiej Góry na jej szczycie.
Chwila euforii mija, rozglądamy się wokół. Nieco na uboczu widać kamienny obelisk, obok powiewają dwie flagi, jedna polska, druga słowacka. Tu przecież przebiega granica. Obelisk jest niedaleko, ale we mgle ledwo go widać. Podchodzimy bliżej, robimy zdjęcia. Po drugiej stronie wmurowana w obelisk słowacka tabliczka upamiętniająca wędrówki naszego papieża na Babią Górę. Cała po słowacku. Widać nasz papież piętno odcisnął nie tylko na własnych rodakach, ale także na naszych sąsiadach i musieliśmy wdrapać się aż tutaj, żeby się o tym dowiedzieć.Patrzymy na siebie i nie poznajemy. Kurtki obsypane białym proszkiem, włosy przybrane srebrzystym zdobieniem, gdzie myśmy się tak umorusali? Czy to sól? Sypali na szlak, żeby nie zamarzło? O co tu chodzi? Wreszcie domyślamy się – to przecież szron, oszroniło nas od stóp do głów. Od razu przypominają się filmy o himalaistach, którzy wspinają się po górach niczym lodowe figurki, a sople zwisają z nich z każdego możliwego miejsca. My teraz też tak wyglądamy. I wreszcie możemy poczuć namiastkę naprawdę wysokogórskiej wspinaczki. Cali oblepieni zamarzniętym powietrzem nie możemy się nadziwić, że nie da się tego tak po prostu z siebie strząść, otrzepać. Nie, nie da się nic z tym zrobić, tu przebiega granica, za którą rządzić zaczyna natura i człowiek nie może nic z tym zrobić. Czujemy zew tej natury na sobie, stoimy naprzeciw, pełni pokory i przekonania tocząc niewypowiedziany pojedynek na miny, niczym u Gombrowicza – a na koniec szanujemy się, przyjaźnimy się, i wiemy, że jesteśmy po tej samej stronie, każdy z własną godnością, my i natura.
Chwilę jeszcze delektujemy się zdobyciem Babiej Góry, po czym powoli zabieramy się do zejścia. Schodzimy drugą stroną, w kierunku schroniska, a to zejście jest dużo bardziej strome. Śniegu na szczycie nie ma. Niezmordowana zawieja wymiotła go zupełnie. Schodzimy po kamieniach. Szlak wiedzie zygzakiem po oblodzonych głazach, ale my mamy raczki. Bez nich nie byłoby szans. Asekurujemy się nawzajem, bo bezpieczeństwo w górach jest oczywiście najważniejsze, a poza tym dopiero co uzgadnialiśmy z przyrodą, kto, kogo i dlaczego powinien szanować. My szanujemy więc tę górę, którą właśnie co zdobyliśmy i z pokorą uznajemy karkołomne wyzwanie, które przygotowała chcącym tutaj zejść.
Po serii kamieni i ostrego zejścia dochodzimy do lekkiego wypłaszczenia. Tutaj znów się liczymy, sprawdzamy, czy wszyscy są i schodzimy dalej. Od Zawoi zawiewa dalej, choć już nie tak mocno, a na szlaku pojawia się śnieg. Ktoś z plecaka wyciąga tabliczkę czekolady i wszyscy się częstują. Jest trochę problemów z jej połamaniem, ale dajemy radę i po chwili delektujemy się świeżą porcją cukru (czytaj: energii). Wzmocnieni szykujemy się do kolejnego zejścia. Na szlaku natrafiamy na wąskie i ostre zejście. Na dodatek ośnieżone. Z prawej strony ośnieżona łata ciągnąca się daleko w dół, z lewej wyraźna krawędź kosodrzewiny, która służy w tym miejscu za łańcuchy. Na wąskim trakcie mieści się tylko jedna osoba. Najpierw przepuszczamy wchodzących do góry i dopiero, gdy na dole się zwalnia, zabieramy się do zejścia. Powolutku, ostrożnie stawiając stopy w wydeptanym śniegu łapiemy się kosodrzewiny dzierżąc ją w ręku jak tonący brzytwę, krok po kroku zsuwamy się w dół. Na dole tworzy się kolejna grupka czekających, aż zwolni się miejsce dla nich. Wreszcie wszyscy przeszli. Zbieramy się na dole i tak coś jakby czujemy, że niebo jakby chciało się przejaśnić. Deszczu nie będzie już na pewno.Nie trzeba było długo czekać, by wkrótce przed nami ukazała się prosta ścieżka prowadząca na wprost. Już dawno nie widzieliśmy tyle drogi przed sobą. Jak do tej pory to tylko kilka osób przed sobą i koniec. Teraz widzimy już nawet las. Jesteśmy już na tyle nisko, że kosodrzewina ustępuje miejsca drzewom, a po prawej stronie na chwilę pokazuje się kawałek Zawoi. Pokazujemy sobie nawzajem i w końcu ktoś krzyczy, robi się pogoda! Rzeczywiście, nie trwało więcej niż pięć minut, by przed nami pokazała się Mała Babia Góra, po prawej odsłoniła się beskidzka panorama Zawoi, a za nami ukazała się Babia Góra w całej swej okazałości. Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, skąd my właściwie schodzimy. Tam byliśmy? Na tym olbrzymie? Naprawdę?
Ktoś żartuje, że ten cały cyrk z mgłą był tylko po to, by nikt się nie wystraszył i nie zawrócił. No dobra, uznajemy wytłumaczenie za wiarygodne, niech będzie. Faktem jednak jest, że w pięć minut, dosłownie w pięć minut z kompletnej mgły zrobiła się pogoda z przejrzystością na wszystkie strony aż po horyzont. Teraz widać wszystko. Może wrócimy jednak obejrzeć te Tatry? Serio, taka myśl nam przyszła. I gdyby nie goniący czas, może byśmy się wrócili. Ile nam brakło? Godziny? Pół? Może było wyjeżdżać o siódmej, a nie o szóstej? Może było na szczycie trochę dłużej zabawić? Ustalamy ostatecznie, że zostawiamy widok na Tatry na następną wyprawę, a teraz kontynuujemy zejście. A na Babią Górę trzeba po prostu przyjechać jeszcze raz.Tak dochodzimy do Przełęczy Brona, gdzie widoki są już naprawdę imponujące. Z jednej strony Mała Babia Góra, z drugiej ta prawdziwa, a na prawo zejście do schroniska. Trochę tak, jak na Szpiglasowej Przełęczy. Po krótkiej przerwie zaczynamy zejście do schroniska. Szlak prowadzi przez las, zejście jest nadal dosyć ostre i ciągle tu i ówdzie zalegają łaty śniegu. Śnieg miejscami jest sypki i nawet w raczkach trzeba trochę popracować, by znaleźć właściwy punkt podparcia. Dobrze, że można się już przytrzymać drzew. Schodzimy, każdy testuje własną technikę schodzenia: na prosto, bokiem, kuckiem, nawet tyłem. Przed nami kolejna śniegowa połać. Wydeptana głęboka bruzda na środku i tutaj Bożena prezentuje swoją metodę schodzenia, na dupolota – metoda prosta i skuteczna, łatwa do zastosowania i w pełni bezpieczna. Wszyscy podziwiają jej łatwość, ale nikt się nie dał skusić. Ma ona jedną wadę – na końcu mokra jest… wszyscy wiedzą co. Chwilę dalej Henio prezentuje kolejną metodę schodzenia, na velociraptora, metodę trudną do opisania słowami, polegającą głównie na wymachiwaniu rękoma i nogami we wszystkie strony i podpieraniu się tą kończyną, która aktualnie znajduje się najbliżej ziemi. Tą metodę najłatwiej zrozumieć widząc ją na własne oczy. Jest niezwykle prosta, bardzo skuteczna i szybka, na dodatek niezwykle widowiskowa, jej wadą zaś jest utrudnione podejście do telemarku, który kończy się zazwyczaj niekontrolowanym lądowaniem, za które jury nie przyznaje punktów. Na dodatek stosując tą metodę należy liczyć się z koniecznością podejścia po pozostawione na zeskoku kijki, które rzadko kiedy dolatują z właścicielem do mety. Pokaz metody na velociraptora kończy się przymusowym lądowaniem przed dotarciem do celu i nikt się już na nią nie daje skusić. Henio przez chwilę zbiera myśli, uruchamia windowsa na nowo, po czym wstaje, otrzepuje się i rusza dalej. Wszystko gra.
Tak dochodzimy do schroniska. Nazywa się „Markowe Szczawiny”. Nie wiemy, kto i kiedy je tak nazwał, ale naprawdę się tak nazywa. Przed wejściem zdejmujemy raczki, chwila dla siebie i zaglądamy do środka. W środku – tłum. Stoliki wszystkie zajęte, a jest ich niemało. Szczawin nie czuć ani trochę, za to od wejścia czuć świeżą strawą i od razu wszystkim się przypomina, że coś by zjedli. W bufecie ceny iście schroniskowe, za zwykłego schabowego trzeba wyłożyć prawie 50 złotych, piwo prawie 20, ale nikt tutaj przecież na ceny nie patrzy, nie po to tułaliśmy się przez pół Polski, żeby teraz sobie żałować. A ci po drugiej stronie bufetu doskonale o tym wiedzą i suma sumarum wszyscy są zadowoleni. Oglądamy menu i nagle dostrzegamy, że jeden stolik się zwalnia. Korzystamy z okazji i zasiadamy przy nim. Wszyscy się chyba przy nim nie zmieścimy, ale jakoś się nim podzielimy. Za niedługo zresztą robi się miejsce przy sąsiednim stoliku i wszyscy zabieramy się za, jakby nie było, obiad. Obok bufetu w ścianie mała kapliczka, a pod nią stoisko z pieczątkami. Wbijamy je do książeczek, okazuje się, że jest tu nawet pieczątka z Babiej Góry. Na szczycie nic nie było, ale można ją sobie przybić w schronisku. Kolejne punkty do Górskiej Odznaki Turystycznej zostały właśnie zaliczone. W schronisku schodzi nam godzina, po czym wychodzimy na zewnątrz i robimy kolejne pamiątkowe zdjęcie przed wejściem do schroniska, a potem ruszamy w drogę powrotną.
Pierwotnie planowaliśmy zejście zielonym szlakiem do Zawoi, ale na miejscu ustaliliśmy, że zmieniamy trasę i wracamy niebieskim szlakiem na Krowiarki. Szybki telefon do naszego kierowcy, żeby czekał na nas tam, gdzie nas wysadził i ruszamy w drogę. Niebieski szlak trawersuje poniżej Babiej Góry i pozwala obejrzeć ją w całej okazałości z dołu. Trasa prowadzi łagodnie w dół, wprost wycieczkowa ścieżka dla pensjonariuszy sanatorium. Po drodze mijamy odbicie Akademickiej Perci, hardkorowego szlaku na Babią Górę prowadzącego po jej najbardziej stromym zboczu. Dziś szlak jest zamknięty, a o jego poziomie trudności zdaje się świadczyć nawet jego początek, którego można nie dostrzec, gdyby nie stojący obok znak i zabite deskami wejście z informacją o zamknięciu. Jeśli wyżej wygląda on podobnie jak tu, to możemy sobie wyobrazić, dlaczego nazywa się on Perć. Na pewno musimy tu przyjechać latem, gdy będzie otwarty i wejść na Babią Górę właśnie tym szlakiem.
Na razie mijamy go i delektujemy się świecącym w plecy słońcem. Po porannej mgle nie został ślad, w telefonie bombardują nas informacje o załamaniu pogody, silnym wietrze, opadach śniegu, a my tu mamy prawie lato. Po chwili las się przerzedza i z prawej strony wyłania się masyw Babiej Góry. To tam byliśmy. Spoglądamy do góry i próbujemy odgadnąć, w którym miejscu szliśmy. Z dołu wygląda to całkiem inaczej i przede wszystkim wygląda, na górze otoczeni byliśmy śnieżnobiałą mgiełką nie licząc panoramy Tatr w naszej wyobraźni.
Zbocza Babiej Góry pokryte długimi łatami śniegu, wydaje się, że nie ma go za wiele i gdybyśmy nie doświadczyli go sami, moglibyśmy machnąć ręką, że to takie sobie pozostałości po zimie. Wiemy jednak, że te niby pozostałości stanowią jednak realną rzeczywistość, a nasze raczki z całą pewnością to mogą potwierdzić. Podziwiamy więc i Babią Górę, i słoneczną pogodę i napawamy się pięknem tej niesamowitej, diabelskiej ponoć bestii. Z tym Diablakiem to jest legenda, że na szczycie stał kiedyś zamek, w którym mieszkał diabeł i mocno dawał się we znaki miejscowym góralom. W końcu jednak górale pozbyli się diabła, a zamek się zawalił i jego pozostałości do dziś stoją na szczycie. Z całą pewnością skalna ścianka, przy której schroniliśmy się na szczycie przed wiatrem, jest pozostałością po jednej ze ścian owego diabelskiego zamku.
Zostawiamy Babią Górę za sobą, po lewej stronie wyłania się powoli nasza droga, którą rano przyjechaliśmy na Krowiarki, za chwilę niknie między drzewami, potem znów się pojawia i tak na zmianę. Po drodze mijamy malutki staw, Mokry Stawek, ale nikt nie odważa się do niego zejść. Jest blisko szlaku, ale mocno w dół. Jesteśmy już dzisiaj trochę zmęczeni, a ze szlaku stawek też widać. I na przykład to, że jest w nim mało wody, i to mimo wczesnowiosennej pory. Po minięciu stawku pokonujemy jeszcze kilka zakrętasów i wreszcie wychodzimy na parking, na którym cała przygoda rankiem się zaczęła. Szukamy naszego busa, stoi tak jak go zostawiliśmy, kierowca już czeka. Okazuje się, że kierowca to też turysta i podczas postoju nie próżnował, tylko ruszył szlakiem za nami. Doszedł prawie do Sokolicy. Gdyby nie obowiązki, pewnie przeszedłby z nami cały szlak. Nic dziwnego, wszak za dawnych czasów był członkiem naszego oddziału PTTK. No cóż, zawsze można zapisać się jeszcze raz.
Wsiadamy do busa, kierowca w nawigację wbija „Zawadzkie”, choć teraz to już i bez niej dalibyśmy sobie radę, pamiętamy przecież drogę i powoli wyturlamy się na szosę. Zjeżdżamy do Zawoi, spoglądamy do tyłu na oddalającą się powoli Babią Górę i zaczynamy jazdę do domu. Po drodze zatrzymujemy się w Oświęcimiu na krótki postój, podczas którego losujemy naszą maskotkę, którą w nagrodę za „udział w wyprawie” otrzymuje Bożena, a potem już zmierzamy prosto do Zawadzkiego. Po drodze jeszcze machamy ręką Wadowicom, „to tutaj wszystko się zaczęło”, pod Katowicami wpadamy na autostradę, a potem Chorzów, Gliwice i tym razem Strzelce, gdzie skręcamy na Zawadzkie. Po dotarciu do celu dziękujemy sobie udanej wyprawy, wysiadamy z busa i rozchodzimy się do domów.
Wyprawa na Babią Górę dobiegła końca. I nie sposób na koniec nie dodać, że choć góry są różne, różniste, jedne fajniejsze, a inne jeszcze bardziej, to są wśród nich także takie, i nie ma ich zbyt dużo, które mają w sobie wyjątkową magię. Magię, której nie sposób określić, której nie sposób ubrać w słowa, ale magię, którą czuć, gdy się na nie wspina. Babia Góra jest jedną z nich. To góra naprawdę magiczna. Tą magią nasiąknięci żegnamy się dzisiaj i czekamy na kolejne eskapady.