Krakowska wizyta u królów

włącz .

Katedra WawelskaSobotnia wyprawa do miejsca spoczynku polskich królów rozpoczęła się z niewielkim poślizgiem od wyjazdu z parkingu przed kościołem. Wcześnie rano, już o szóstej zbieramy się opodal majestatycznej dzwonnicy i przyglądamy się, jak długi autobus manewruje na parkingu i ustawia się przodem w kierunku jazdy. Wydawałoby się, że taki autobus nie jest przesadnie długi, ale na placu przed kościołem jego wymiary zyskują na znaczeniu i nabierają mocy sprawczej, a ta każe... przeparkować kilka razy do przodu i tyłu, aż w końcu ogromna bestia ustawia się tak, jak zaplanował kierowca. Wsiadamy do środka, sprawdzamy listę, witamy się ze sobą i ruszamy na PKP, by zabrać resztę grupy, po czym kierujemy się na Strzelce Op., a stamtąd wjeżdżamy na autostradę, darmową, co podkreślają wielkie banery reklamowe, ale... nie dla autobusów. Zmierzamy w stronę Gliwic, Katowic, mijamy Śląsk, wjeżdżamy w Małopolskę.

Autobus sunie na wschód, słońce powoli wychyla się zza zamglonego horyzontu i im bliżej Krakowa, tym bardziej jesteśmy przekonani, że będzie upał. W prognozach co prawda zapowiadają po południu deszcz, ale zanim do tego djedzie, zdążymy się porządnie wysmażyć. W Balicach zjeżdżamy na parking, to ostatnie miejsce przed dotarciem do celu na sprawy, które król załatwia osobiście, później już nie będzie czasu. Wypijamy kawę, zjadamy kanapki, potem powoli wjeżdżamy już do Krakowa. Autobus zatrzymuje się na parkingu niedaleko Wawelu, ten ostatni jako pierwszy rzuca się w oczy składając się wraz z zawijającą się pod nim Wisłą w najbardziej charakterystyczną migawkę Krakowa - zamkowe wzgórze nad charakterystycznym zakolem królowej polskich rzek. Tym razem zamiast na widokówce, widzimy to na żywo.Smok Wawelski

Wkrótce dołącza do nas pani przewodnik, dostajemy słuchawki na uszy z mini odbiornikami, dzięki czemu wyraźnie ją słyszymy i nie musimy za każdym razem się przepychać, żeby usłyszeć, co mówi. Pani się przedstawia i zaczynamy wędrówkę po Wawelu. Na pierwszy ogień idzie smok, wawelska legenda, o której opowiada się już dzieciom. Do końca nie wiadomo, czy to wszystko prawda, ale wszystkie wycieczki historię szewczyka Dratewki powtarzają, i wszystkie dzieci wiedzą, że spragniony smok omal nie wypił całej Wisły, zanim go rozerwało, dzięki czemu mieszkańcy okolic mogli dalej spokojnie żyć. Smok z wyglądu przypomina dziś zmokłego kurczaka, ale trzeba mu przyznać, że ogniem zieje i wrażenie robi, a mieszcząca się za nim pieczara prowadząca w podziemia Wawelu dodaje mu autentyczności. Wygląda, jakby dopiero co z niej wyszedł szukając kolejnego posiłku.Na Wawelu

Obchodzimy Wawel i wkrótce znajdujemy się na dziedzińcu. Dziedziniec ten Austriacy przerobili swego czasu na plac defiladowy, bo potrzebowali takiego dla swojego wojska, ucierpiała na tym jego zabudowa, którą po prostu zburzono. Dziś pozostały tylko resztki fundamentów jako żywy świadek historii. Stajemy w cieniu i słuchamy naszej przewodniczki, która opowiada, jakby to sama wszystko widziała. Po chwili robimy pamiątkowe zdjęcie na tle Katedry Wawelskiej, a potem do niej wchodzimy. Przy wejściu patrzymy na ścianę obok schodów, gdzie na łańcuchach zawieszone wiszą trzy duże kości. Przez jakiś czas wierzono, że to pozostałości po smoku, okazało się jednak, że pochodzą od bardziej "przyziemnych" stworzeń: największa z nich to fragment nogi mamuta, środkowa to część szczęki wieloryba, a dolna to czaszka nosorożca włochatego. Stanowią swego rodzaju amulet chroniący Kraków i świat, gdyż według przekazów, jeśli spadną z tej ściany, to historia Krakowa się skończy, a miasto zapadnie się w wieczną otchłań. Pęknięcie łańcuchów ma także oznaczać koniec świata. Nikt do końca w to nie wierzy, faktem jednak jest, że o ile wokół ściany, na której zawieszone są kości, jak i w całej katedrze co jakiś czas przeprowadzane są prace remonto-renowacyjne, to przy samych kościach jeszcze nikt nie odważył się na przeprowadzenie jakichkolwiek prac i ponoć nie dlatego, że nie chciał ryzykować spowodowania ewentualnego końca świata.

Przechodzimy pod zagadkowymi kościami i wkraczamy do katedry. Zdjęć nie robimy, bo "nie wolno". Pierwsze, co rzuca się w oczy, to stojące w środku sarkofagi. Początkowo nie zdajemy sobie z tego sprawy, wyglądają, jak typowe ekspozycje w muzeum, ale po chwili dociera do świadomości, że w środku znajdują się prawdziwe szczątki, prawdziwe pozostałości wielkich osobistości, postaci, o których uczyliśmy się na lekcjach historii. Wtedy były tylko imiona, nazwiska, dalekie korzenie naszej wspólnoty, kartki w książkach czasami opatrzone niewyraźnymi fotografiami. Teraz stajemy z nimi oko w oko, dotykamy ich, namacalnie odczuwamy ich istnienie, przenosimy się w historii do czasów sprzed setek, nawet tysiąca lat i dociera do nas, że to wszystko prawda. Na pierwszym z nich, po prawej stronie, leży Władysław Łokietek. Wydaje się niemożliwym, by tak stanąć obok niego, niemal go trącać. Po chwili z symboliki, jakiej nabrał w czasach szkolnej edukacji, staje się czymś realnym, nabiera kształtów, osobowości i realności. Z obrazka i strzępków swoich dokonań, jakie pozostały w naszej pamięci z czasów szkoły, staje się prawdziwą osobą, do której można niemal zapukać i rzucić choćby zdawkowe "jak leci". Stajesz przed królem, sam osobiście, niemal go dotykasz, wręcz czujesz jego obecność.

Gdy już nieco ochłoniesz, uświadamiasz sobie, że obok znajduje się drugi sarkofag, w nim Władysław Warneńczyk i choć jego akurat w sarkofagu nie ma, ponieważ zaginął podczas wojennych wypraw, to wkrótce dostrzegasz, że cała katedra upstrzona jest sarkofagami, a w każdym z nich leży król albo królowa. Kazimierz Wielki, Władysław Jagiełło, Kazimierz Jagiellończyk, Jan Olbracht, Królowa  Jadwiga to tylko niektóre z wielu tu się znajdujących. Niesamowite jest ich nagromadzenie, zupełnie jakby cała historia Polski tu się właśnie toczyła. Wydaje się nieprawdopodobne, by można było zgromadzić dziedzictwo kilkuset lat historii w jednym miejscu, a oni tu wszyscy są. W książkach do historii tworzyli zbieraninę jej wycinków, tutaj są jej milczącymi świadkami, przy każdym z nich można przystanąć i pomyśleć tak, jak o każdym z nas dziś, też wielu osób nie znamy, czasem nawet nazwisko nam nic nie mówi, ale każdy jest jednym z nas, jakby cząstką nas samych i wreszcie to samo czujemy do nich, oni tutaj przy naszej obecności też nabierają osobowości, stają się jednymi z nas.

Potrzeba trochę czasu, aby to wszystko sobie uświadomić, ale z każdym kolejnym miejscem spoczynku kolejnego króla czy królowej narasta przekonanie, że jeżeli jakiekolwiek miejsce miałoby najbardziej i najprościej świadczyć o polskiej historii i tożsamości, to jest to właśnie Katedra Wawelska. Jeśli dodać do tego krypty, w których znajdują się kolejne sarkofagi z wybitnymi postaciami historii Polski, to nie ma innego miejsca, które by bardziej mówiło o tożsamości narodu, i to chyba nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Przecież tutaj obok siebie spoczywają takie postacie, jak Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Tadeusz Kościuszko, Jan III Sobieski, Stanisław August Poniatowski, Maria Kazimiera, Michał Korybut Wiśniowiecki, Józef Poniatowski, Władysław Sikorski, Stefan Batory, Władysław IV Waza, Zygmunt II August, królowa Anna Jagiellonka, królowa Anna Austriaczka, Stanisław Leszczyński, Anna Maria Wazówna, August II Mocny, Zygmunt Stary, Zygmunt III Waza, królowa Konstancja Austriaczka, Jan Kazimierz Waza i wiele innych. Każda z nich ma swoją historię i swoje w niej miejsce, a my podchodzimy po kolei do każdej z nich i słuchamy jej milczącej opowieści. Pani przewodnik dopowiada, czego nie widać, uzupełnia, wyjaśnia i wtłacza nas w ten świat. Robi to tak umiejętnie, że stajemy się jego częścią, utożsamiamy się z nim, w końcu stajemy się nim.Pod dzwonem Zygmunta

Wchodzimy na wieżę Zygmuntowską. Przeciskając się wąskimi drewnianymi schodami na górę, mijamy kilka mniejszych dzwonów, by dotrzeć do największego w kraju, dzwonu Zygmunta. Ten ponad 9-tonowy kolos wiszący na drewnianej konstrukcji ma ponad 2 metry średnicy i robi niesamowite wrażenie. Można pod nim stanąć i nawet gdyby spadł, można się w całości pod nim zmieścić. Napędzany jest sześcioma sznurami, do których potrzebnych jest 12 dzwonników. Nie sposób sobie ich wyobrazić bujających wielki dzwon z tak bliskiej odległości. Dźwięk musi być ogłuszający. Ogłuszający i ponoć tak charakterystyczny, że jeśli tylko dzwon zacznie bić, to wszyscy mieszkańcy Krakowa wiedzą, że to bije ten dzwon, a nie żaden inny. My też tak mieliśmy, jak w hucie syrena ogłaszała początek i koniec zmiany. Jej dźwięk też był niepowtarzalny i też nie sposób go było pomylić z jakimkolwiek innym.

Z katedry wychodzimy na zamkowy dziedziniec. Do samego zamku nie wchodzimy, ale zaczynamy rozumieć, dlaczego zamek w Brzegu nazywany jest Śląskim Wawelem. Wyglądają, jak dwie takie same konstrukcje zupełnie, jakby jedna stanowiła punkt wyjścia przy projektowaniu drugiej. Potem schodzimy głównym traktem zboczem wawelskiego wzgórza i podążamy w kierunku rynku. Po drodze mijamy posiadłość kardynała Dziwisza i kamienicę, w której mieszkał Karol Wojtyła, gdy przybył do Krakowa. Na rynku dostajemy chwilę wolnego czasu, idziemy do pobliskich kawiarni na kawę, a gdy znów się zbieramy pod pomnikiem Mickiewicza, zaczyna padać. Szybko ewakuujemy się do pobliskiego kościoła Mariackiego, który i tak mieliśmy w planie obejrzeć, tyle tylko, że trochę później.

W Kościele Mariackim wrażenie robi ołtarz Wita Stwosza. Trafiamy na mało turystów, więc możemy spędzić przy nim więcej czasu. Czas ten wykorzystuje pani przewodnik i zaczyna opowiadać historie dotyczące ołtarza, jego twórcy, których normalnie nie ma czasu przekazać. Dowiadujemy się wielu ciekawych faktów, jak chociażby historii malowideł wokół ołtarza, których autorem był Jan Matejko, a jak się okazuję, niewiele brakowało, by to inny malarz je malował. Sam ołtarz uderza swoim ogromem. To ponad  10-metrowa konstrukcja, na której wyrzeźbionych jest ponad 200 figur, niezwykle realistycznych. Ich szczegóły umykają uwadze, gdy podziwia się dzieło wielkiego mistrza z dołu, widać je za to na przybliżeniach i urzekają wtedy swoim realizmem i szczegółowością. Niesamowita jest też konstrukcja ołtarza, którego boczne skrzydła są codziennie otwierane i zamykane i zawiasy to jakoś wytrzymują. Wśród wielu twarzy na ścianach szybko wynajdujemy przy pomocy pani przewodnik trzy diabełki, które Matejko przemycił do swego dzieła. Jak się później tłumaczył, miały symbolizować trzech zaborców. Zapytany, że jest ich tam jednak więcej, rozbrajająco stwierdził, że nic o nich nie wie.Ołtarz Wita Stwosza

W czasie, gdy zwiedzamy Kościół Mariacki, na zewnątrz przewała się burza. Wkrótce jednak ustaje, w sam raz, gdy wychodzimy. Kolejnym punktem wycieczki są krakowskie podziemia pod rynkiem. Rynek o tyle charakterystyczny, że nie ma na nim ratusza. Zamiast niego stoi baszta, ale tym, co stanowi o istocie krakowskiego rynku, są sukiennice. Nie ma ratusza, są sukiennice. Właśnie w nich schodzimy do podziemi, gdzie ukryty jest historyczny świat Krakowa sprzed kilkuset lat. Powierzchnia rynku przez lata swej historii narastała, a jej poziom stopniowo się podnosił. Dziś pierwsze piętra otaczających go kamienic stały się piwnicami, a wcześniejsze budowle zniknęły pod ziemią. I właśnie tam, 4 metry poniżej dzisiejszego poziomu, odkopano stare pozostałości, traktów, duktów, fundamenty domów. Schodzimy w te podziemia i po raz kolejny odnajdujemy się w innym świecie. Wokół resztki starego Krakowa, obok zrekonstruowane domy, warsztaty, ich wyposażenie i mnóstwo drobnych rzeczy, elementów starej codzienności, które zdołano tu wykopać. Przechodzimy obok spalonych pozostałości starych chat, świadków tatarskiego najazdu, stajemy nad starym cmentarzem z wyeksponowanymi szkieletami, mijamy dzieła rzemieślników i handlarzy, przez chwilę możemy poczuć się uczestnikami tamtego świata, w jednym kącie na projekcji filmowej przegania nas jakiś miejski urzędnik miejski krzycząc na kobiecinę handlującą jajkami, któremu nie podoba się, że przyglądamy się scenie.

Wychodzimy na górę i wracamy do dzisiejszego świata. To tylko cztery metry różnicy, ale różnicy zasadniczej. Zbieramy się przy sukiennicach, oddajemy słuchawki i żegnamy się z panią przewodnik. Pozostaje nam teraz czas wolny. Większość z nas jest już głodna, a pora bardzo obiadowa, rozpełzamy się wokół krakowskiego rynku i szukamy restauracji, w których można dobrze i tanio zjeść. Upału już nie ma, przechodząca burza skutecznie go przegoniła, więc spacer po rynku jest przyjemnością. Posileni gromadzimy się ponownie przy, a jakże, Mickiewiczu, liczymy się i wracamy na parking mijając po drodze jeszcze raz Wawel. Wkrótce na parking podjeżdża autobus, wsiadamy do niego, rzucamy ostatnie spojrzenie na wawelską panoramę i ruszamy w stronę Zawadzkiego. Na miejsce docieramy już po ciemku, wysypujemy się z autobusu na przykościelnym parkingu i rozchodzimy do domów. Królewska przygoda dobiegła końca.

Reklama