Wielka Sowa 2023

Ireneusz Ludwig włącz .

Grupa "górska" przed wejściem na Wielką SowęDziś zaczynamy inaczej. Zwykle wsiadamy do autobusu przy stacji benzynowej, ale ponieważ droga jest rozkopana, tym razem zbieramy się przy Urzędzie Miasta i Gminy. Zawsze to jakaś nowość. Kierowca już czeka, tymczasem uczestnicy wyprawy się zbierają i wkrótce ruszamy. Autobus ledwo się mieści w alei dębowej obok byłego posterunku policji, jednak kierowca z gracją rozsuwa świeżo pobudzone do życia rozłożyste gałęzie dostojnych drzew. Po chwili przepychanek wyjeżdżamy na główną ulicę Zawadzkiego, a kiwające się z tyłu dęby zdają się machać nam na pożegnanie życząc szczęśliwej podróży. Po drodze zawijamy na parking przy PKP, gdzie zabieramy kolejną grupkę turystów i ruszamy w stronę Fosowskiego, gdzie kompletujemy skład.

Wyjeżdżamy przy pięknej, słonecznej pogodzie. Doświadczony kierowca sprawnie prowadzi autobus, a my czekamy, aż będziemy mogli ruszyć na Sowę. Wielką Sowę. Góra może nie jest jakaś szczególna, ale nazwę ma osobliwą. Na jej wierzchołku faktycznie stoi wielka sowa, nawet trzy, wyrzeźbione w drewnie, ale to raczej nie przyczyna, a skutek, dorobiony na potrzeby przyciągnięcia turystów. Tym jednak, co rzeczywiście stanowi o jej atrakcji, jest monumentalna wieża widokowa, zasadniczo różna od innych widokowych wież, tak licznie rozsianych po okolicznych i nie tylko górach i górkach. W odróżnieniu jednak od tamtych, metalowo-drewnianych konstrukcji świetnie nadających się do prezentacji geometrycznych figur, ta idzie w całości w poprzek tym oczekiwaniom i stanowi niepowtarzalną budowlę w pełnym tego słowa znaczeniu wyróżniającą się osobliwym kształtem i wręcz niepowtarzalnym, doskonale wyczuwalnym charakterem. Zwieńczona od dołu charakterystycznymi schodami znikającymi gdzieś z tyłu przywodzi na myśl raczej bajkową twierdzę.


"Wielka Sowa" na Wielkiej SowieTak czy inaczej nasz autobus dzielnie zdąża w stronę Gór Sowich. Z niepokojem obserwujemy gromadzące się na horyzoncie chmury, z których zdaje się padać akurat w rejonie, do którego zmierzamy. I w istocie, wkrótce wjeżdżamy pod kapiącą z nieba wodę, jednak po kilku kilometrach znów wyjeżdżamy w słońce. Droga robi się coraz bardziej kręta i malownicza, a prawdziwa magia zaczyna się tuż pod Przełęczą Walimską, gdzie zakręty robią się coraz ostrzejsze, a droga coraz bardziej stroma. Wjeżdżamy w las, którego gałęzie dosłownie wchodzą na wąską drogę oplatając ją dosłownie z wszystkich stron i wydaje się, że autobus po prostu w niej się nie zmieści. Nasz kierowca jednak sprawnie wykręca kółkiem i wciąga nas w bajeczną gęstwinę sprawiając wrażenie, jakby to nie maszyna, a prosto z afrykańskiego buszu małpa zwieszała się z gałęzi na gałąź i brnęła w sobie tylko znane zakątki. Po chwili wjeżdżamy na przełęcz, gdzie na parkingu stoi już kilka aut i nawet jeden autobus. Zatrzymujemy się na poboczu, kierowca otwiera drzwi i grupa „górska” wysypuje się z autobusu. „Jaskiniowcy” nadal pozostają w środku i czekają na dalszą podwózkę. Po krótkim zamieszaniu jaskiniowcy wyruszają dalej, a górzyści liczą się i zaczynają od zbiorowej fotki. Będzie co pokazywać potomnym.Jaskiniowcy przy Sztolni "Rzeczka"
W powietrzu czuć świeżą wilgoć po niedawnym deszczu. Upału nie ma, jest wręcz lekko chłodno, ale to się zmienia po krótkim marszu i wkrótce jest w sam raz. Wkrótce wychodzimy na Rozdroże między Sowami. W prawo mamy Małą Sowę, w lewo Wielką. Na Rozdrożu mija nas grupa biegaczy, która biega tu od wczoraj. Przynajmniej tak niektórzy mówią. Biegną od Wielkiej Sowy, a nad nami zbiera się kolejna chmura. Prognozy mówią, że za 15 minut ma być deszcz, ale my mamy nadzieję, że minie bokiem. Ruszamy w stronę Wielkiej Sowy licząc na spozierający z niedaleka las, w którym można się schronić przed ewentualnym opadem. Wchodzimy w las, deszczu nie ma i jakby z rozpędu wchodzimy na Wielką Sowę. Pierwsze, co nas uderza, to tłum ludzi. Jesteśmy zdumieni, przy obozowisku na szczycie auta Straży Leśnej, ognisko, mnóstwo ludzi a tuż obok kogoś reanimują. Czyżby coś się stało? Na szczęście okazuje się, że to tylko ćwiczenia, festyn, a rzekoma ofiara wypadku to jedynie „podróbka” i ma się całkiem dobrze.Zamek Grodno
No i właśnie wtedy zaczyna kropić. Robimy szybciutko zdjęcie na tle wieży. Szału nie ma, bo wieża obstawiona rusztowaniem no i, nie wygląda dobrze. Robotników też nie widać, pewnie dlatego, że sobota, do pomalowania pozostała jeszcze dolna część. Otworzyć ją mają za dwa tygodnie. Szybko uzgadniamy, że trzeba przyjechać jeszcze raz. Bez wieży Wielka Sowa nieważna. Tymczasem idziemy do minibaru, którego, jak nas na dole przekonywano, miało nie być, ale na górze okazało się, że był. W nim kiełbasa, na zimno, na ciepło, drewno i rozpałka jakby ktoś chciał upiec na ognisku, ciasto, widokówki, pamiątki. Na środku niewielkiego placu ogromna drewniana sowa, a nawet trzy obok siebie. Obok nich skrzynka z pieczątkami i kolejka do… sowy. To niesamowite zjawisko – w pewnym momencie prawie cała polana opustoszała, a wszyscy ustawili się do kolejki, by zrobić sobie ze sową zdjęcie. PRL-owskie kolejki w pełnej krasie. Naturalna lekcja historii.Na Wielkiej Sowie
Na wierzchołku Wielkiej Sowy czekamy, aż minie deszcz. Fajnie, że złapało nas akurat tutaj, było się gdzie schować. Długo nie trzeba czekać, niebo robi się coraz jaśniejsze, a z góry coraz śmielej przebija się słońce. Czas mamy dobry, kierowniczka trasy próbuje zorganizować dodatkową atrakcję wycieczki, bo wychodzi na to, że zdążymy – Zamek Grodno. Udaje się przesunąć obiad o pół godziny wcześniej, grupa jaskiniowa już w sztolni, odkrywa podziemne tajemnice. Nie da się do niej dodzwonić, ale wiemy, że też weszli sprawnie i wcześnie, wszystko układa się pomyślnie. Zaczynamy schodzić. Po deszczu pozostał tylko mokry szlak i pachnąca wilgoć w powietrzu, a z nieba uśmiecha się słońce. Schodzimy obok nieczynnego schroniska „Sowa”. Wygląda jak „Nad Łomniczką” w Karpaczu, tylko spad w drugą stronę, jakby ktoś lusterko podstawił. Dzwonimy do „Jaskiniowców”, powinni już wyjść, ale telefony nadal głuche. Chyba im się po ziemią spodobało. Za którymś razem telefon się odzywa – obiad pół godziny wcześniej, będziemy na was czekać. Zamek Grodno
Dochodzimy do drugiego schroniska, „Orzeł”, gdzie mamy zamówiony obiad. Znów zaczyna padać, ale tak jak poprzednio, znów mamy dach nad głową. Wkrótce dochodzi grupa jaskiniowców. Siadamy do wspólnego obiadu i dzwonimy do Grodna – zamek otwarty, restauracja obok też, bilety są, kolejki nie ma, autobus się pod wiaduktem przeciśnie, dla emerytów są nawet zniżki. No i decyzja, zostajemy na kawę tu, czy jedziemy tam? Wątpliwości nie było – jedziemy. Zbieramy się więc, przed schroniskiem robimy kolejne grupowe zdjęcie i schodzimy na parking. Wsiadamy do autobusu i podjeżdżamy do Zagórza Śląskiego. Kierowca wypuszcza nas na skrzyżowaniu, po czym wycofuje się na parking, a my wchodzimy w gęsty park i pniemy się przez rezerwat „Góra Chojna” na szczyt, gdzie mieści się wspomniany zamek. Droga krótka, choć stroma i ziemista. Za zakrętem spotykamy kogoś, kto postanowił wjechać tą trasą autem. I chyba się przeliczył. Auto postawione na sztorc, silnik na pełnych obrotach, z tyłu dwóch popychaczy i po kilku próbach… udało się. Auto przepchane, pojechali. Za następnym zakrętem spotykamy się ponownie. Tym razem jednak auto w odwrocie, powoli wycofuje się, jak niepyszne. Wkrótce wiemy dlaczego. Za kolejnym zakrętem były schody. A na samym dole znak, że droga ślepa. Co za zbieg okoliczności. Próbujemy, czy faktycznie schody są nie do przejścia, ale wychodzi na to, że tylko auta mają z nimi problemy. My przechodzimy i wkraczamy przez monumentalną bramę na plac zamkowy.Zamek Grodno
Zamek bardzo duży nie jest, za to wygląda na stary, w Chojnikowych klimatach, kto był w Karkonoszach, ten wie. Zachowany w dość dobrym stanie. Pierwsze pisemne wzmianki o nim pochodzą z XIV w., ale niektóre legendy sięgają nawet IX w. Zaglądamy do kasy, okazuje się, że „jaskiniowcy” też mają zniżkę. Wiedzieliśmy o tym już wcześniej, ale od pani w kasie dowiadujemy się, że członkowie rodzin jaskiniowców też zniżki mają. To kolejna dobra wiadomość tego dnia. Kupujemy bilety i wchodzimy na zamek. Przewodnika nie ma, są tylko strzałki i opisy przy eksponatach. Atrakcją zamku jest wieża, z której rozciąga się piękna panorama na okolicę. Na wieżę prowadzą kręte i strome schody, na których mieści się tylko jedna osoba. Na wieży – znów lekko kropi, ale po chwili przestaje. Zwiedzamy zamek, po drodze zaglądamy do podziemi, gdzie umieszczona jest sala tortur, a później lądujemy w przyzamkowej restauracji, gdzie siadamy przy kawie i lodach. Restauracja dziś zamyka się o czwartej, bo wieczorem Zbysio obchodzi tu sześćdziesiątkę, ale specjalnie dla nas zrobiono wyjątek i pozwolono nam kawę wypić.Po obiedzie w schronisku Orzeł
Po kawie zbieramy się i schodzimy powoli na parking. Wsiadamy do autobusu, i tym razem już kierujemy się w stronę Zawadzkiego. Dzień powoli chyli się ku końcowi, słońce powoli zaczyna schodzić w stronę horyzontu. W trakcie jazdy natrafiamy na kolejną deszczową chmurę, tym razem jednak pada z niej nie przelotny kapuśniak, ale obfita i rzęsista ulewa. Cieszymy się, że dopiero teraz. Jak i poprzednie, ta też nie wiekuje i po kilkunastu minutach zza chmur znów wyłania się słońce, a przed nami na tle Ślęży wyskakuje malownicza tęcza, jakby na „do widzenia” od Wielkiej Sowy. Wracamy z powrotem do Zawadzkiego, pierwszą grupę żegnamy w Fosowskiem, druga wysiada na Nowym Osiedlu, potem na PKP, a reszta wychodzi pod budynkiem gminy. Żegnamy się i rozchodzimy do domów. Kierowca znów majestatycznie rozchyla gałęzie dębów na wąskiej uliczce i niknie na ulicy Opolskiej. Wycieczka dobiegła końca.

Reklama