Cieplice 2022

Ireneusz Ludwig włącz .

Piątek rano, skoro świt, na dworze jeszcze ciemno, szybka pobudka, walizki spakowane już od wczoraj, teraz szybkie śniadanie, łyk kawy i ciurkiem na przystanek, za godzinę autobus odjeżdża i przygoda z Cieplicami się zaczyna. Za oknem jeszcze gwiazdy się skrzą, ale powoli bledną w aurze wstającego powoli słońca. Niebo jakby zachmurzone, ale nie do końca, może będzie pogoda, dziś by się przydała.
Na ulicy miasteczko powoli budzi się do życia. Tu i ówdzie przemykają przechodnie pędzący do codziennych zajęć. Wśród nich pojawiają się osobnicy ciągnący za sobą torby na kółkach, ci z pewnością oderwali się od monotonii wyuczonych na pamięć czynności i dziś improwizują oddając się niepoznanym jeszcze rytmom, które za chwilę zawładną nimi na kilka kolejnych dni. Powoli zmierzają z stronę CPN-u, to stąd właśnie ma wyruszyć wycieczka do Cieplic.


Paru turystów na miejscu już czeka. Przyszli wcześniej, choć przecież i tak autobus nie ucieknie. Zaczeka na wszystkich. Grupa powoli się powiększa, mrok powoli opada za horyzontem, spod którego na wschodzie coraz wyraźniej wyłania się jasna łuna budzącego się słońca. Przez chwilę wydaje się, że autobus, jak już przyjedzie, wszystkich nie pomieści, ale to tylko złudzenie, bo w tym samym czasie z przystanku odjeżdża też PKS, a o tej porze dzieci i młodzież jadą do szkoły.


Wkrótce nasz wehikuł pojawia się na horyzoncie i po chwili z gracją zawija na przystanek. Kierowca otwiera luki bagażowe, do których upychane teraz są pozamykane w walizkach skarby.
Wkrótce odjeżdżamy. Po drodze zapominamy skręcić na PKP, gdzie czeka druga grupa wycieczkowiczów. Ciekawe, co myśleli widząc przemykający w dali autobus. Szybka reakcja pasażerów w mig zatrzymuje rozpędzający się pojazd, który teraz, za sprawą wprawnych ruchów kierowcy zawraca i w końcu jednak zabieramy zapomnianych wycieczkowiczów.

Słońce już w pełni nad horyzontem, choć jego istnienia trzeba się domyślić, bo niebo nadal przesłonięte mglistą zasłoną, dzień jednak już w pełni, a wycieczka w komplecie. Autobus wyjeżdża w stronę Opola, po drodze zabiera ostatnią grupę z Kolonowskiego i Fosowskiego i przygoda zaczyna porywać świeżo upieczonych turystów.

Za Opolem zza chmur nieśmiało zaczyna przebijać słońce, chwilami rozdziera zasłonę chmur i przypatruje się mknącej w stronę Jeleniej Góry metalowej puszcze niosącej w nieznane, a niektórym i znane, krajobrazy i przygody. Przy wjeździe na autostradę mijamy stojący na poboczu patrol, który po paru minutach zaczyna nas gonić blaskiem migających niebieskich świateł. Widać coś się stało, nasz autobus posłusznie ustępuje mu miejsca, ale to nie to, migająca dyskoteka wpycha się tuż przed maskę i przed oczami kierowcy wyświetla znajomy i jak znienawidzony napis „Follow me”, po czym łagodnie zjeżdża na parking. Już wszyscy wiedzą, znów nas dopadły krokodylki, więc najbliższą godzinę spędzimy na bezproduktywnym czekaniu, aż inspektorzy wypełnią wszystkie rubryki w swoich formularzach i pożegnają nas tradycyjnym „szerokiej drogi”. Czekanie się dłuży, ale tym razem krokodylki uwijają się w 40 minut, więc ruszamy dalej z poczuciem, że dziś na czasie wygraliśmy.


Bramek pod Wrocławiem już nie ma, to znaczy są, ale nie trzeba się przy nich zatrzymywać, więc mijamy je nie spostrzegając, że zostają za nami. Po lewej stronie dostojnie uśmiecha się Ślęża, dawczyni nazwy Śląskowi, kolejne kilometry pozwalają obserwować jej dostojne królowanie, w Kostomłotach zjeżdżamy z autostrady, przez co przez następne pół godziny możemy ją kontemplować z drugiej strony. Wkrótce jednak niknie gdzieś z tyłu, ustępując miejsca pierwszym wzgórzom Sudetów. Od teraz coraz częściej droga będzie wiodła pod górę, to z górki, serpentynami, podjazdami, zjazdami i zakrętami. Większość miast ma już swoje obwodnice, więc ich nie zobaczymy. Ominiemy Strzegom, objedziemy Bolków. Nie zobaczymy ich od środka, nie poczujemy zamku w Bolkowie. Zyskamy parę minut omijając śródmieścia licząc słupki na momentami dwupasmowej drodze.
Wkrótce na horyzoncie wyłania się znajomy kształt Śnieżki i Śnieżnych Kotłów. Dość szybko, bo do Jeleniej Góry jeszcze sporo kilometrów, ale niedawny deszcze zmył powietrze i to dziś jest niesamowicie przejrzyste. Dlatego tak szybko pojawiają się Karkonosze. Nie na długo jednak, bo po kilku zakrętach giną za kolejnymi pagórkami. Nie wszyscy zdążyli obejrzeć.


Przed Jelenią Górą przewodnik zaczyna opowiadać o Karkonoszach i Szklarskiej Porębie. To tam dziś jedziemy. Za Jelenią Górą wypadamy na ostatnią „prostą” przed Szklarską i stamtąd podziwiamy chyba najlepszą panoramę Karkonoszy, od Śnieżki po Szrenicę, a nawet dalej. Z prawej strony wbija się w nią Wysoki Kamień z swą świeżo wzniesioną wieżą widokową. Gdzieś z przodu ukrył się Chojnik, jakby chcąc powrócić do swej historii, kiedy przez wieki krył się przed nacierającymi na niego wojskami. Pewnie robił by to do dziś, bo nikomu nigdy nie udało się go zdobyć. Uległ dopiero niszczycielskiej potędze natury, która w roku 1675 celnym trafieniem pioruna podłożyła podeń ogień i położyła kres jego świetności. Dziś frapującym milczeniem opowiada swą historię, ale wpierw trzeba go dojrzeć wśród bukowin pokrytych jesiennym kalejdoskopem kolorowych liści. W końcu jednak się ukazuje. Tuż za Sobieszowem, pojawia się szczyt opleciony kamiennym murem i masywną basztą obronną. Nieco wyżej uśmiechają się Śnieżne Kotły, najpiękniejsze miejsce w całych Karkonoszach i sterczący nad nimi przekaźnik telewizyjny, byłe schronisko górskie, które nie miało passy do historii i padło ofiarą techniki. Jakaś magia jednak pozostała, bo patrząc nań nie sposób opędzić się od wrażenia, że patrzy się na Zamek. Choć na żadnej mapie takiej nazwy nie ma, to jednak „Zamek” nieodparcie przywołuje strzelistą sylwetkę budynku usadowionego tuż nad kilkusetmetrową przepaścią. Nie bez powodu chyba stojące tuż obok niego skałki nazwano Czarcią Amboną.


Na prawo od Kotłów wyrasta niemrawo Łabski Szczyt, choć trzeba dużo wyobraźni, by nazwać go szczytem. Ot, zwykłe przewyższenie, jakich w górach sporo, trzeba podejść tuż pod niego, by ujrzeć prawdziwą górę z prawdziwym szczytem. Nieco bardziej wyraźnie odcina się na tle nieba Szrenica, wieńcząca pasmo Karkonoszy od zachodu. Większość karkonoskich szczytów ma tę właściwość, że mało dominuje nad horyzontem. Góry są masywne, ale łagodne, a po wejściu na główny grzbiet już niewiele trzeba, by wejść na któryś z nich. Wyjątkiem jest Śnieżka, która jako jedyna wygląda jak góra. Jak przyzwoita góra. Z przyzwoitym szczytem, z przyzwoitym zboczem i na którą nie da się wejść nie wiedząc o tym. Zamyka Karkonosze od wschodu pośrodku obejmując jeszcze Wielki Szyszak, Śmielca i Mały Szyszak. Wprawne oko dostrzeże nawet Słoneczniki, charakterystyczną grupę skalną, ale cała panorama ginie powoli wraz ze zbliżającym się celem naszej podróży.

Za Piechowicami wjeżdżamy w malowniczą i urokliwą kotlinę prowadzącą do Szklarskiej Poręby. Z prawej strony wznoszą się zbocza Izerów, po lewej stronie meandrująca rzeka Kamienna oddzielająca drogę od Karkonoszy i sześć kilometrów bajkowej serpentyny, której raz obejrzawszy, zapomnieć się nie da.
W jej połowie zatrzymujemy się na parkingu i idziemy podziwiać Wodospad Szklarki. Musimy wykupić bilet, 8 zł od osoby, bo to już Karkonoski Park Narodowy. Przy kasie stoimy 10 minut, ale wkrótce ruszamy malowniczym wąwozem. Nic nie zdradza, że za paroma zakolami czai się jedna z najpiękniejszych atrakcji Szklarskiej Poręby, wodospad Szklarki. Ot, zwykła górska rzeczka, prawie potok. Woda w nim czyściutka, krystaliczna, jak szkło. Stąd i nazwa. W dole mnóstwo kamieni, większych i mniejszych, wszystkie idealnie gładkie, pieczołowicie wypolerowane spływającą w dół wodą. Na tych, którym udało się wydostać na powierzchnię, swoje królestwo wybudowały mchy i porosty. Niektórych nawet pod nimi nie widać, mchowe skamieliny strzegące nurtu Szklarki. Za zakolem pionowa ściana omywana od spodu nurtem rzeki, a na jej ścianach rosną drzewa. Jak tego dokonały, nie wie nikt, one same nawet zdumione swą ekstrawagancją stoją przyczepione do skał nie wiedząc, jak to zrobiły.


Wkrótce na dobudowanym mostku przechodzimy na drugą stronę i choć od wodospadu dzieli nas już tylko kilkanaście metrów, to nadal go nie widać. Jego szum gubi się w skalnych ścianach i rosnących na ich zboczach drzewach, rozproszona w powietrzu wilgoć, którą latem można by było wyczuć, miesza się z wilgocią jesieni i dopiero postawienie ostatniego kroku, gdy po prawej stronie widać już Kochanówkę, odkrywa karkonoski cud i stawia nas tuż naprzeciw niesamowitego, trójkątnego wodospadu. Teraz dopiero odkrywamy, że ten obrazek widzieliśmy już niezliczoną ilość razy. Na widokówkach, folderach, na zdjęciach rozsyłanych po całym świecie, albumach rodzinnych, prezentacjach i reklamach. Ten charakterystyczny kształt, ten wkręcający się tuż u podstawy wir wbijający się w kilkumetrowy kocioł rewersyjny, ta skała z prawej strony i to zbocze po lewej, ten podest wodny u jego podnóża, jakby zapraszający do kąpieli i to zgrupowanie okrągłych kamieni, po których jeszcze kilka lat temu można było chodzić i siadając na nich zatopić się w niemej kontemplacji.


Można powiedzieć, kto tutaj nie był, nigdzie nie był. Czy jest w tym przesada?


My mieliśmy takie szczęście, że spotkaliśmy przy wodospadzie Bernardyna. Prawdziwego. Z beczułką uwiązaną na szyi. Może i z prawdziwym rumem, ale jakoś nikt nie sprawdził. Za parę złotych można sobie zrobić z nim zdjęcie.
Potem część grupy wróciła na parking i podjechała do Szklarskiej Poręby, a reszta wybrała się tam piechotą czarnym szklakiem. Po drodze natknęliśmy się na Chatę Walońską, trzeba było trochę się wspiąć, a potem czas wolny i po „wrzuceniu czegoś na ruszta” powrót do Cieplic, gdzie przywitał nas całkiem miły i przyjemny Hotel Cieplice. Z basenem w środku. Który nie pozostał niewykorzystany.


Sobota rano, w planach dziś Karpacz, góry, a nawet Śnieżka. Kto tylko się obudził, od razu patrzy w okno. A tam… szału nie ma. Słońca nie widać, ale przynajmniej nie pada. Zimno też nie jest. W dali widać sterczące wierzchołki karkonoskich szczytów. Śnieżka, Słonecznik, Szyszak. Nie jest źle. Schodzimy na śniadanie. Szwedzki stół, dla każdego coś dobrego, świetne menu, świetnie przygotowane, świetna sala, przyjemna atmosfera. Przez chwilę do stołu utworzyła się kolejka, ale wkrótce się rozładowała. Kolejni hotelowicze schodzą na dół i napełniają talerze. To idealna pora i miejsce na przekazanie istotnych informacji wycieczce. Co robimy, gdzie robimy, kiedy, o której i jak. I czas na decyzję, kto idzie w góry, kto na spacer, kto zostaje na miejscu. Przy okazji wychodzi na jaw, że autobus wyjeżdża za piętnaście dziewiąta, a nie piętnaście po. Warto było na śniadanie zejść.


Po śniadaniu, przy wejściu do autobusu, zaczyna padać. Jednak. Co za pech. Może jednak zostać na miejscu? Chodzenie po górach w strugach lejącej się z nieba wody do przyjemności nie należy. Na dodatek wierzchołki gór skryły się w ciemnej wstędze ciężkich chmur. O optymizm trudno. Tak czy inaczej, alternatywą zostaje siedzenie w hotelu. Z dwojga złego…


Ruszamy. Dojazd do Karpacza zajmuje jakieś pół godziny. Po drodze mijamy się na wąskiej drodze z ciężarówką i to na zakrętach, między domami stojącymi tuż przy niej. Rzecz nie do zrobienia. Kierowca jednak wykręca przy ciężarówce na centymetry i wyjeżdża dalej. Obok mijamy dom do góry nogami, ale nie wszyscy zauważają. Przewodnik opowiada tym razem o Karpaczu i jego skarbach. Na chwilę zatrzymujemy się na Białym Jarze, chwila zastanowienia, po czym ruszamy w kierunku wyciągu na Kopę. Stąd pierwsza grupa wyrusza na Śnieżkę. Reszta jedzie pod Świątynię Wang. Zwiedzamy ją, niektórzy już któryś raz i ciągle patrzymy na spadający z nieba lekko deszcz. W planie jest Samotnia i Strzecha Akademicka. To nie bardzo wysoko, więc pogoda nie będzie tak bardzo przeszkadzać. A następny raz pewnie nie będzie tak szybko. Do Polany w Karkonoszach idzie się lasem. W kilku miejscach szlak się rozwidla, ale my ciągle idziemy prosto. Na Polanie czekamy na grupę. Obok pod drewnianym daszkiem zaaranżowanym na bufet stoi bileter i sprawdza, czy nikt nie idzie bez biletu. Kilku naszych musi pokazać bilet kupiony koło Świątyni. Biletów tak naprawdę nie ma nikt. Kiedyś, jak się wchodziło do Parku, bilet się dostawało. Mały, kolorowy kartonik. Zostawała fajna pamiątka. Dziś biletów już nie ma. W kasie się płaci i w zamian dostaje paragon. Chyba nawet fiskalny. Ale trzeba uważać, bo po jakimś czasie wyblaknie i nie da się z niego nic przeczytać. Dostajesz taki paragon, a później miły pan pod drewnianą budką miłym głosem pyta:
- Czy mogę prosić bilet do kontroli?
- Nie mam biletu.
- To zapraszam do mnie. Przy wstępie do Parku Narodowego trzeba wykupić bilet. 8 zł normalny, 7 zł ulgowy.
- Ale ja już płaciłem. Na dole. 8 zł, tak jak pan mówi.
- To musi pan mieć bilet.
- Nie. Biletu nie mam. Tylko zapłaciłem. Mam nawet potwierdzenie. O proszę, tu jest paragon. Ale biletu nie dostałem.
Z Polany wychodzi kilka szlaków. Niebieski do Samotni, zielony na Kocioł Wielkiego Stawu i żółty na Pielgrzymy i Słonecznik. Sprawdzamy czas, bo pogoda kusi. Deszcz, który od początku nie był poważny, jakby zamiera i wycofuje się w inne rejony. Smuga chmur znad szczytów jakby się podnosi. Obejście Wielkiego Stawu górą i zejście do Strzechy Akademickiej przedziera się do świadomości i podnosi adrenalinę. Może się zdecydować?


Wybór pada na Samotnię. Dalej ten sam, utwardzony szlak. Spokojna droga, dla wszystkich. Po kilkuset metrach wchodzimy w prawdziwą krainę bajek. Szlak zbacza z drogi w prawo i pnie się dalej lasem. Okresowo ten odcinek jest zamykany ze względu na miejsca lęgowe sokoła wędrownego. Jesienią można tu iść. Las się kończy, a oczom otwiera się widok na skalną ścianę Kopy nad Moreną z jednej strony, a z drugiej kocioł zasypany opadłymi z niej skałami częściowo porośniętymi kosodrzewiną. Tutaj można zostać na dłużej. Tu zapomina się o czasie, o świecie za tą skalną ścianą i zostaje samemu z ogromem natury. Przecież te skały, tak opierające się o siebie, powinny się zawalić, to wbrew prawom fizyki, a te odstające występy skalne w górze, smagane podstępnymi podmuchami wiatru, dlaczego nie spadają? Przecież tyle z nich już spadło. Leżą tam na dole, kiedyś musiały się przetoczyć przez szlak i przebić go swoją mocą i pędem. Ale dziś wszystko leży spokojnie. Wiatr smaga zbocza, owiewa trawy i drzewa i choć wydaje się, że to wszystko za chwilę runie, to jednak nic się nie dzieje i tak jest od lat, setek, tysięcy, milionów. Chmury w górze zacięcie walczą z wiatrem broniąc widoku na szczyty, a my tulimy uszy w kapucach podziwiając zapierający dech spektakl. W dole widać Kotlinę Jeleniogórską. Przebija pomiędzy wzgórzami, a że powietrze dziś przejrzyste jest jak mało kiedy, panorama kończy się dopiero na widnokręgu.


Na szlaku sporo ludzi. To dziwne. Już dawno po sezonie, koniec października, wakacyjna fala już dawno rozjechała się do domów. A tymczasem na szlaku mijamy sporo wędrowników. Niektórzy idą razem z nami, inni wracają. Wiatr wieje prosto w twarz. Jeden z wracających zaprasza: „proszę ze mną, mam z wiatrem”. Wkrótce zza jednej z licznych skał wyłania się Mały Staw. To tuż przed Samotnią. Po przeciwległej stronie widać strumyk zasilający go w wodę. Z daleka wygląda na mały. To Łomnica. W rzeczywistości chyba wcale taki mały nie jest. Nie przekonamy się, bo szlak prowadzi do schroniska, stawu obejść nie można.


W schronisku czeka nas niespodzianka. W środku tłumy. Jeszcze nigdy tylu ludzi tu nie było. Skąd oni się wzięli? Zajęte wszystkie stoliki. Latem trudno znaleźć dwa zajęte stoliki, dziś są wszystkie. Oprócz siedzących przy stolikach prawie drugie tyle stoi w kolejce. W barze tanio nie jest, ale nigdy nie było. Można coś zjeść, napić się. Niektórzy wybierają piwo, inni coś ciepłego, a niektórzy coś w rodzaju namiastki obiadu. I wszyscy z wielkim zdziwieniem w oczach: przecież przyjechaliśmy tu grubo po sezonie, na początku zimy prawie, myśleliśmy, że na szlaku będziemy sami, odpoczniemy samotnością gór, ich majestatem, ogromem i pięknem, a tymczasem trafiliśmy na środek sezonu turystycznego w schronisku i nie mamy gdzie zjeść zupy.


Ktoś tak długo chodził między stolikami szukając wolnego miejsca, że w końcu upuścił talerz na ziemię. I od razu wszystkim się zrobiło go żal.


Samotnia to miejsce wyjątkowe. Długo by pisać. Jedno z tych, o których wszyscy mówią: miejsce magiczne. Schronisko jak schronisko, niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale miejsce, w którym się znajduje, zmienia wszystko. Z okien rozciąga się wspaniała panorama na strome zbocze o wysokości ponad 200 metrów podbudowane od dołu Małym Stawem. Przed schroniskiem położony jest naturalny taras, z którego przy dobrej pogodzie podziwiać można całą dolinę Małego Stawu. Po drugiej stronie stawu widać strumyki spadające do niego. Łomnica wyróżnia się na ich tle wielkością, ale te pomniejsze nadrabiają to ilością. W świetle słońca podziwiać można błyszczące od wody skały, a jak się dobrze trafi, to i kozice.


Planując wyprawę na Samotnię dobrze jest wziąć ze sobą lornetkę.


Dochodząc do schroniska górna część gór ukryta była w chmurach, tymczasem jednak, jak gdyby za dotknięciem magicznej różdżki, niedługo po tym, jak dotarliśmy do Samotni, wiatr wywiał resztki chmur z kotła i odsłonił pełny widok. To była nagroda. Ciekawe kto i kiedy się dowiedział, że tam jesteśmy i jak i u kogo załatwił ten wiatr. Mówią, że góry sprzyjają tym, co je kochają. Nie może być inaczej, musi, że my też je kochamy.


Kozic nie było, ale przez chwilę nawet wyjrzało słońce. Wypuściło swoje macki, przedarło się nimi przez zwoje skroplonej pary i przez moment zmacało ziemię przy schronisku oblewając wszystko swoim blaskiem i ciepłem. Przez chwilę.


Ci, co tu byli, dzielą się na dwie grupy. Jedna z nich twierdzi, że Samotnia jest najpiękniejszym miejscem w Karkonoszach. Zaraz za Śnieżnymi Kotłami. Drudzy twierdzą, że to Śnieżne Kotły są najpiękniejsze. Zaraz za Samotnią. W Samotni, i stąd też pewnie wzięła się nazwa, jest się zewsząd zamkniętym. Z jednej strony majestatycznym grzbietem górskim, a drugiej lasami. Nikogo i nic dokoła nie ma. Tylko przyroda. Na tyle mało ruszona działaniem człowieka, że sprawia wrażenie, jakby się było w środku źródła świata. Sam ze sobą i przyrodą. Samotnikiem. Cisza i spokój dokoła dodają specyficznej atmosfery romantyzmu zmieszanego z zakochaniem i nostalgią. I w takim to miejscu nagle otwiera się okno na słońce akurat wtedy, gdy oparcie tam znajdują nasze stopy, by oczy mogły się napić tego cudownego widoku. Czy to nie jest magia?


Od Samotni do Strzechy Akademickiej jest pod górkę. I to dość sporo. Ale przejście całej trasy zajmuje jakieś 15 minut. Wznosimy się stopniowo nad pomarszczoną taflą stawu, schronisko robi się coraz mniejsze, a końcu wygląda jak mały domek dla lalek. Góry są ciągle tak samo wielkie. Tuż przy odejściu szlaku w las mija się idealne miejsce na zrobienie zdjęcia. W dole Mały Staw, obok schronisko, dookoła drzewa, a z tyłu skalny masyw górski. W kadrze znajdzie się jeszcze miejsce dla jednej albo dwóch osób, idealna kompozycja, idealna pamiątka. Tu byłem. Tu byliśmy. Ważne, żeby zdjęcie takie wydrukować, by nie istniało tylko w formie zer i jedynek jakiegoś serwera. Chodzi o to, żeby to zdjęcie było materialne, żywe, czymś, czego można dotknąć, powąchać. I obowiązkowo z tyłu długopisem dopisać datę.


Strzecha Akademicka jest większa. I nie ma tej tajemniczej magii. Wyeksponowane na zboczu, widać je z daleka. Pasuje do studentów. To ten sam typ uroku. Prosty, zamaszysty, praktyczny. Z poczuciem humoru. Tu już się nie jest na końcu świata. Tu świat widać. W dole widać oparcie, dolinę, z której wyrastają góry, widać drogi, szlaki, wyciągi. To już jest świat człowieka.


Ludzi tu jakby trochę mniej, a może tylko schronisko większe. Wiatr, który w Samotni wydmuchał chmury, teraz odsłonił już cały grzbiet i pewnie także i Śnieżka ukazała swoje oblicze. A sąsiednie zbocze całe oblane słonecznymi promieniami. Wygląda na to, że deszczowa plama, która nas prześladowała od rana, dała za wygraną. W tej sytuacji część grupy decyduje się na wejście na Śnieżkę. Nie zdążycie, mówimy im, jest już za mało czasu. To nic, odpowiadają, najwyżej przyjedziemy z powrotem sami. Nasze drogi więc się rozchodzą. Grupa „Śnieżka” idzie w prawo, niebieskim szlakiem na Dom Śląski i tam zadecyduje, co robić dalej. Pozostali schodzą żółtym szlakiem do Białego Jaru, a później do Karpacza. Ta druga grupa jest w Karpaczu dość szybko, zostaje więc sporo czasu, by rozejrzeć się po centrum i zjeść jakiś obiad. Akurat wtedy nad Karpacz nadciąga kolejna, nie-wiadomo-skąd chmura i zaczyna padać. Momentami nawet dość mocno. Wszyscy się zastanawiają, jak poszło zdobywcom Śnieżki. A ci, choć, jak się okazało, zmokli, to jednak dopiero na sam koniec, przy zejściu już przy samym Karpaczu. Na Śnieżkę się wdrapali i wtedy pogodę mieli dobrą. Żeby było jeszcze ciekawiej, to nawet nie musieli szukać własnego transportu, bo „prawie” zdążyli na nasz autobus, a nasz autobus „prawie” wcale nie musiał na nich poczekać.

 

Trzeci dzień, choć to dzień powrotu, także przyniósł sporo niezapomnianych wrażeń. W zasadzie wszystko, co można o nich powiedzieć, da się streścić w dwóch słowach: „Pałac Łomnica”. No i to tyle. Pałac, jeden z wielu w Kotlinie Jeleniogórskiej, przez wieki należący do swych właścicieli, ma swoją własną, niepowtarzalną historię i duszę, swoje troski, zmartwienia, smutki, radości, dni jasne i ciemne, zupełnie jak człowiek. Gdyby pałace potrafiły mówić, ten mówiłby cały czas. Można by go słuchać, jak się słucha starszych osób opowiadających o swoim życiu. Jednocześnie pokazuje, jak kruche jest życie, jak krucha jest historia i jak każde przeznaczenie może się zmienić w najmniej spodziewanym momencie i w najmniej spodziewany sposób. Pałac w Łomnicy miał taki moment pod koniec drugiej wojny i po niej, kiedy to odwieczni właściciele zostali zmuszeni do ucieczki, a pałac z całym dobytkiem został splądrowany przez Rosjan, którzy nie wiedząc, co z robić z rzeczami znajdującymi się w nim, zebrali je i spalili przed nim w wielkim ognisku „zwycięstwa”. Później, już za czasów PRL-u, pałac popadł w ruinę. Przez jakiś czas należał do PGR-u, urządzono także w nim szkołę, ale jego stan był coraz gorszy. Ostatecznie zaczął się walić, ściany obrosły drzewami (!) i dopiero po 1989 roku zapaliło się nowe światełko nadziei. Korzystając z pojednania polsko-niemieckiego do Polski przyjechali dawni spadkobiercy pałacu i postanowili go odrestaurować. Dzięki wsparciu rządów Polski i Niemiec oraz niezliczonej ilości ludzi dobrej woli udało się dzieło pomyślnie doprowadzić do końca i dziś możemy podziwiać prawdziwą perłę jeleniogórskiej ziemi. Odrestaurowany pałac wygląda jak nowy, odtworzono w nim większość przedmiotów, które po wojnie zaginęły lub zostały zniszczone. Część udało się odzyskać w oryginale, część odtworzono na wzór oryginałów. Historia pałacu i zwłaszcza jego dzisiejszy stan dobitnie świadczą o sile pojednania i współpracy. Wspólne patrzenie w przyszłość jest tym, co buduje nasze dobre relacje, niezależnie od tego, jacy byliśmy w przeszłości i co sobie robiliśmy. Pokazuje dobitnie, że tylko współpraca, wzajemne zrozumienie i pomoc może nam zapewnić wspólne współistnienie obok siebie, a historia ostatnich ponad 30 lat (1989-2022) jest tego koronnym dowodem i drogowskazem dla przyszłych pokoleń.

Reklama