Widzieliśmy lawinę - Zakopane 2023

Ireneusz Ludwig włącz .

Wyjeżdżamy do Zakopanego. Droga przez Żędowice rozkopana, więc jedziemy przez Strzelce. Prognozy na dziś nie są najlepsze, po południu w Zakopanem ma padać, ale może nie będzie tak źle. Za Strzelcami wbijamy się na autostradę, która od dziś jest bezpłatna (choć akurat nie dla autobusów) i suniemy w stronę Krakowa. Tuż za Katowicami zjeżdżamy w boczną drogę, bo tym razem po drodze zawijamy do Wadowic. Wadowice, wiadomo, gdyby nie papież, nikt by nie wiedział, gdzie to i co to, ale że z miasta tego wyszedł jeden z największych Polaków w historii, kawalkady pielgrzymek i wycieczek do Wadowic są na porządku dziennym.

Miasteczko samo w sobie dość fajne, schludny rynek przy kościele, który awansował do statusu bazyliki, pamiątki po papieżu, muzeum, dom rodzinny i niezbyt udany, by nie powiedzieć kiczowaty, pomnik papieża przed wejściem do bazyliki. Młody przyszły papież do kościoła miał niedaleko. Wychodził z domu i w zasadzie już był w kościele. Boczne drzwi kościoła ulokowane są naprzeciwko wejścia do domu Wojtyły i wystarczyło postawić tylko kilka kroków, by było się u celu. Czy to zaważyło na późniejszych losach przyszłego papieża? Trudno powiedzieć. Dziś cały teren wokół kościoła aż pachnie nowością i bogactwem. Wykafelkowany plac jest schludny, czysty i przyjemny dla oka, powiela jednak powszechną dolegliwość tego typu miejsc, w której nie ma miejsca dla przyrody. Nie ma trawników, nie ma kwiatów, nie ma drzew. Kilka, które się ostały, sprawiają wrażenie sztucznych i doniczkowych, postawiona na środku betonowa fontanna rozpaczliwie próbuje nadrobić brak przyrody i schłodzić nieco temperaturę na rynku, ale z marnym skutkiem. Co ciekawe, parę metrów dalej trochę na uboczu, można wejść w mini zagajnik - prawdziwy park z prawdziwymi drzewami, zielenią i mimo upału, od razu czuje się tu inne powietrze, przesiąknięte świeżością i życiem.

Wykafelkowany rynek przypomina o licznych podróżach papieża po całym świecie. W kamiennych płytach wyryto daty i miejsca, które odwiedził w czasie swego pontyfikatu. Chodzimy i szukamy Góry Św. Anny. Niełatwo znaleźć właściwą. Wreszcie jest, prawie na samym początku, dość blisko kościoła. “Góra Św. Anny - 1983”, to już 40 lat minęło, niektórzy z nas pamiętają, jak tam byli. Dziś mamy swoją pamiątkę na wadowickim rynku.

W Wadowicach łapie nas deszcz. Do miasta idziemy pod parasolami, jednak po parunastu minutach padać przestaje i możemy spacerować po mokrym rynku. Szukamy cukierni, tej wadowickiej, z maturalnych czasów. Jest, na rogu, z szyldem “To tu”. A więc to tutaj papież po maturze zajadał się kremówkami. Chwila, obok tuli się druga, i tu też coś o papieżu piszą. Wkrótce okazuje się, że tych miejsc “to tu” na wadowickim rynku jest sporo i nie sposób ustalić, o którym wspominał papież podczas słynnego kazania. Nie mogąc ustalić, jak rzeczy się miały, siadamy w pierwszej lepszej, zamawiamy kremówki i nie wnikając w szczegóły uznajemy, że to faktycznie “tu”.

Kremówki zjedzone, kościół obejrzany, rynek przedreptany, wkrótce zbieramy się i wracamy do autobusu. Kierowca już czeka, po deszczu pozostały tylko kałuże, wsiadamy i ruszamy w stronę Zakopanego.

W miarę jak zbliżamy się do celu, coraz częściej spoglądamy w okna i wypatrujemy Tatr, tych jednak, jak nie ma, tak nie ma. Nad Zakopanem wiszą gęste chmury i skrywają widoki w sobie. Kilka osób jedzie pierwszy raz no i ci, niestety, powodów do radości mają - trzeba przyjechać za rok jeszcze raz, wszak Tatry z oddali to nie to samo, co z bliska.

Przed Zakopanem droga się korkuje. Choć cel widać jak na dłoni, końcowe kilometry dłużą się i dłużą. Wydaje się, że szybciej może by i na piechotę było, ale po jakimś czasie wreszcie wjeżdżamy do centrum. Przejeżdżamy obok stacji PKP, która od roku jest już remontowana, ciekawi postępu prac. Budynek stacji odnowiony, perony też, brakuje za to torów. Zastanawiamy się, czy tak w projekcie było, ale chyba nie, remont po prostu się przeciąga i o czym jak o czym, ale o torach na stacji kolejowej chyba nie zapomną. Zobaczymy za rok.

Mijamy stację i nasz kierowca wkrótce podjeżdża pod sam hotel, przecinając po drodze Krupówki. Patrzymy z góry na stojących przechodniów nieco zdziwionych autobusem na najsłynniejszym zakopiańskim deptaku, ale wyjścia nie mają, autobus jest duży i na dodatek w poprzek, obejść się nie da, trzeba przeczekać, w końcu to Zawadzkie do Zakopanego przyjechało.

W hotelu montujemy się sprawnie, sprawdzamy, kto jakich sąsiadów dostał, chwila na odświeżenie i… wyruszamy na szlak. Pierwsza myśl, że może dziś tylko trochę po blisku, może gdzieś tylko na obiad, pogoda zresztą niepewna, Giewontu nie widać, ale dolne partie są, dobra idziemy, zobaczymy na miejscu. Chłopcy wybrać się nie potrafią, oni najpierw na piwo, potem pójdą, trochę czekamy, ale w końcu ruszamy sami. Idziemy w stronę skoczni, tam dziś międzynarodowe skoki, przyjechała światowa czołówka ze Stochem, Żyłą i Kubackim, zobaczymy po drodze, jak w końcu skoki wyglądają na żywo. Gdy mijamy skocznię, spiker właśnie zapowiada Stocha i za chwilę… jedzie, widzimy, jak zjeżdża z góry. Nie sposób rozpoznać, kto zacz, ale wierzymy spikerowi, że to Kamil i bijemy brawo. Wylądował, jak to Kamil, daleko, dalej nie widać, czy to faktycznie on, ale na potrzeby historiografii przyjmujemy, że widzieliśmy Stocha na żywo. I skoczył daleko. Tuż po Stochu spiker zapowiada Żyłę, więc znowu czekamy i patrzymy… wreszcie jest, jedzie, jak to Piotrek, fajeczka, garbik, coś tam jeszcze, leci w powietrzu, leci, leci i… ląduje dalej niż Stoch. A tuż po Piotrku jedzie Kubacki. Też wierzymy na słowo, że on, też ląduje daleko i w taki sposób, zupełnie przez przypadek, obejrzeliśmy światową czołówkę skoków na żywo.

Po skokach zabieramy się już konkretnie za góry. Okrążamy Wielką Krokiew i co niektórzy dowiadują się, że Wielka Krokiew to właściwie nie skocznia, a góra, na której ta skocznia się znajduje. Cóż, jak to mówią, podróże kształcą i nawet podczas wypadu w Zakopane można się czegoś nauczyć. Krokiew jak Krokiew, specjalnie wysoka nie jest, ale wdrapanie się na nią z Doliny Białego trochę wysiłku kosztuje, za to po wejściu z drugiej strony wyłania się piękny widok na Kasprowy Wierch i Świnicę. Chmury trochę się podniosły i odsłoniły wierzchołki, nie wdrapywaliśmy się więc na próżno. W dole widać Kalatówki, tamtędy będziemy schodzić. Na Kalatówkach wchodzimy do schroniska i zjadamy całkiem przyzwoity obiad. Do miasta wracamy już przy zmierzchającym niebie. Przechodzimy obok opustoszałej już skoczni rozglądając się, czy przypadkiem Piotrek nie świętuje swojego długiego skoku, ale oprócz kilku zabłąkanych kibiców nikogo już nie ma. Zakopane kładzie się do snu.

Drugiego dnia przy śniadaniu jak zwykle burza mózgów. To tutaj rodzą się plany wędrówek na rozpoczynający się dzień. Powstają grupy i grupki, analiza map pogodowych idzie w najlepsze, prezenterzy pogody z TVN-u mogliby się uczyć fachu. Dziś tylko w dolne partie, wysokie Tatry odpadają, ale za dwa dni pogoda będzie dobra, wtedy można uderzyć na Rysy, Giewont, albo Kościelec. No i właśnie Kościelec wjeżdża w potencjalny rozkład na dziś. To może my z wami pójdziemy, albo wy się zabierzecie z tamtymi, oni będą próbowali dziś na Kasprowy. A może z tamtą grupą, tamci mówią coś o Sarnich Skałach. Po południu mają być burze, z Kościelcem więc wątpliwa sprawa. To może Krupówki? Muzeum Tatrzańskie, dom do góry nogami? A może Gubałówka? Kościelec upada, ale klaruje się grupa na Kasprowy Wierch.

Kasprowy dziś górą. Szybko ładujemy się do busika, dojeżdżamy do Kuźnic i zielonym szlakiem pniemy się na Myślenickie Turnie. Grupa wesoła, fajnie się idzie, mamy w gronie tatrzańskich debiutantów, którzy dzielnie meldują się na szczycie Kasprowego Wierchu. Na Kasprowym tłumy turystów, z których większość czeka w ogromnej kolejce do… zjazdu. Na dolnej stacji kolejki nie było wcale, za to tutaj trzeba swoje odstać z nawiązką. My na szczęście nie musimy jechać więc i kolejka nas specjalnie nie interesuje. Jeszcze tylko pieczątka do książeczki i ruszamy dalej. Grupa dzieli się na dwie. Część idzie na Świnicę. Burze miały być, ale ich nie ma, na dodatek chmury się podniosły i Świnica aż prosi się o zdobycie. Trójka odważnych podejmuje się tego wymagającego zadania i wyrusza mimo niezbyt wczesnej pory, dni jednak są długie, powinni dać radę.

Reszta przygląda się na świeżo uruchomiony wyciąg krzesełkowy do Doliny Gąsienicowej. Możemy trochę zjechać i zaoszczędzić sobie drogi. Wyciąg, jak się jednak okazuje, jedzie tam i z powrotem. Owszem, można zjechać, ale na dole nie można wysiąść, trzeba wrócić z powrotem na Kasprowy. I, tutaj musimy się uszczypnąć, taka przejażdżka jest całkiem gratis. Za darmo. Nie trzeba płacić. Nie trzeba mieć biletu z kolejki, z parku ani karty emeryta. Zupełnie za darmo. W Zakopanem. Na Kasprowym Wierchu. Tuż obok piwo za 18 zeta, a wyciąg jedzie za friko. Przejażdżka trwa niecałą godzinę. Oczywiście jedziemy, no jakby inaczej, byłby grzech. Oglądamy zbocze Kasprowego z niecodziennej perspektywy, po drodze mijamy świstaka, który ciekawie nam się przygląda, na dole spotykamy grupę, która wybrała się do Murowańca i wracamy na Kasprowy, po czym powoli schodzimy do Doliny Gąsienicowej. Pod Przełęczą Liliowe napotykamy stadko kozic, prawie z nimi rozmawiamy, a te prężą się do sesji zdjęciowej. Nagle znad jednej z łat śniegu stacza się głaz wielkości plecaka i sunie prosto na nas. Porywa za sobą inne i w ten sposób znajdujemy się w środku  mini lawiny skalnej. Nie macie pojęcia, jak szybko i zwinnie potrafi człowiek poruszać się w górach, gdy lecą na niego skały. Zupełnie jak kozice. No prawie. Lawina na szczęście szybko się kończy, a dwa największe głazy lądują tuż obok nas. Jeden na środku szlaku. Nikomu nic się nie stało. Lawinę mamy zaliczoną. I tylko zdjęć nie ma. Nikt o nich nie pomyślał.

W Murowańcu zatrzymujemy się na odpoczynek, piwo, obiad i schodzimy do Zakopanego. Na miejscu czekamy na ekipę ze Świnicy. Muszą być za nami, bo mieli dłuższą trasę i rzeczywiście, w hotelu ich nie ma. Schodzą wieczorem, cali i zdrowi, na Świnicy byli. Wieczorem spontaniczna impreza integracyjna w pokoju obok i zabawa trwa.

W poniedziałek pogoda ma być dobra. Najlepsza ze wszystkich dni. Wybieramy się więc w bardziej ambitną trasę. A w zasadzie w dwie. Jedna na Przełęcz Krzyżne z zejściem do Doliny Pięciu Stawów. I to dzień po Kasprowym. Rano grupa szybko znika, jedzie do Kuźnic, wspina się do Murowańca, a potem już w wysokie góry. Ponad dwa tysiące na Przełęczy Krzyżne robi wrażenie, wchodzić jest gdzie, ale pogoda dopisuje, humory i kondycja także i wkrótce cel zostaje zdobyty. Można podziwiać widoki. Kilka pamiątkowych zdjęć i pora ruszyć na dół. Do Pięciu Stawów zejście też jest wymagające, ale najistotniejsza jest chyba długość trasy - to szlak na cały dzień. Tak też się dzieje. Grupa schodzi do Zakopanego jako ostatnia, gdy wszystkie inne już się integrowały.

Druga trasa nie mniej ambitna. Zachodnie Tatry, nieco mniej popularne, ale równie wymagające. Plan przewidywał Dolinę Chochołowską, Starorobociański Wierch, Ornak i Dolinę Kościeliską. Busik sprawnie nas przewiózł do Siwej Polany, skąd ruszamy w drogę. Wdrapujemy się na Trzydniowiański Wierch, pierwszy z zaplanowanym szczytów. Słońce przypieka niemiłosiernie, uzupełniamy zapas wody z sączącego się wzdłuż szlaku strumyka, połykamy kolejne drewniano-kamienne stopnie. Szlak wiedzie ciągle w górę, nie pozostawia ani chwili na wytchnienie. W końcu docieramy do szczytu, skąd rozpościera się widok na panoramę Tatr i kolejne punkty wyprawy. Trzydniowiański Wierch odciska jednak na nas swoje piętno i musimy znowelizować palny. Starorobociański Wierch jak na dłoni, aż szkoda rezygnować. Ornak śmieje się nam w oczy, a z drugiej strony spogląda Wołowiec - “też chcieliście tu iść”. Patrzymy na siebie z lekką dozą rezygnacji i poddajemy się. Nie da rady. Nie dzisiaj. Innym razem. Schodzimy więc do schroniska po drodze odświeżając stopy w Jarząbczym Potoku.

Nocleg w hotelu kosztuje nieco ponad 100zł, w zależności od wielkości pokoju. Cena podobna jak w Gromadzie na Krupówkach i tutaj rodzi się pomysł, żeby nocleg załatwić właśnie tutaj. Nie nie, nie teraz, to ewentualnie dopiero za rok, bo gdyby, tak myślimy, zebrała się grupa do chodzenia po Tatrach, to można by zamiast na Krupówkach, przyjechać na nocleg tutaj i tutaj spędzić dwa, trzy dni. Schronisko na Polanie Chochołowskiej to świetne miejsce wypadowe do wędrówek po Tatrach Zachodnich, a skoro wyszło tak, że jakby mamy z nimi pewnie niedokończone porachunki, to… zobaczymy za rok.

Zjadamy obiad i schodzimy do punktu wyjścia. Przed nami długie i mozolne zejście przez Dolinę Chochołowską. Nie jest trudne, ale długie i monotonne. Dochodzimy do asfaltu z nadzieją, że natrafimy jeszcze na “pociąg”. Jest już jednak za późno i musimy do Siwej Polany z buta. Po drodze mija nas baca z bryczką i proponuje podwózkę, ale chce 3 dychy od łebka. Od razu schodzi na dwie, ale przebitka i tak jest kosmiczna, że nie wiadomo nawet, co odpowiedzieć. Dajemy dalej z buta, a baca szuka następnych, bardziej zdeterminowanych turystów. Wkrótce docieramy do polany, busik już czeka, wsiadamy, a po pół godzinie meldujemy się w hotelu.

Wtorkowy dzień upłynął pod znakiem Suchej Beli na Słowacji. Choć, ktoś, kto wymyślił tę nazwę, musiał tam nigdy nie być. Sucha Bela to długi wąwóz, podobny miejscami do wąwozu Kamieńczyka w Karkonoszach, tylko o wiele dłuższy. Jego środkiem płynie, sączy się strumyk, który stale trzeba omijać i lawirować. Miejscami wąwóz jest uzbrojony w podesty, drabinki i klamry, które ułatwiają, a czasami wręcz umożliwiają przejście. Na jego końcu mieści się malowniczy wodospad, na którego zboczach zamocowane są drabinki. Przez które, oczywiście trzeba przejść. Trasa jest jednokierunkowa.

Wyjeżdżamy na Słowację wygodnym autobusem z przewodnikiem z pod remontowanego dworca PKP. Trasa się trochę dłuży, po niecałych dwóch godzinach docieramy do Podlesoka, skąd wyruszamy do wąwozu. Z początku jest łatwo, ale im dalej, tym ciekawiej. Woda jest prawie wszędzie, nie wiadomo, którędy ją wyminąć, sączy się między pokruszonymi kamieniami, najważniejsze to nie wdepnąć. Wiadomo, mokry but i mokro w bucie, to nic przyjemnego, ale jak ktoś jednak wdepnie, to ma ten przywilej, że nie musi się przejmować. I idzie prosto. A takiego też mieliśmy. Reszta się stara. Dobrze, gdy są podesty. Wtedy się idzie dobrze. Szlak jednak jest mocno zaniedbany. Kratki się ruszają, drewniane podesty są przegnite, miejscami brakuje szczebli. Nasze, tatrzańskie szlaki są o dekadę lepsze. Tutaj czas jakby się zatrzymał i nie wiadomo, kiedy dalej ruszy. Mimo to, pniemy się ku wodospadowi. Wreszcie docieramy i trzeba przyznać, robi wrażenie. Trafiliśmy akurat na zator, skumulowały się dwie wycieczki, więc czekamy trochę, przy okazji robimy fotki. Tam do góry będziemy się wspinać. Do skały przytwierdzone drabinki i wchodzi się, prawie tak, jak woda spada. To największa atrakcja Suchej Beli. Po wodospadzie czeka nas dość długie i nudne podejście do żółtego szlaku, a potem niewiele mniej ciekawe zejście do Klasztoriska, starego, rozebranego klasztoru. Obok mieści się schronisko, wypijamy w nim piwo i schodzimy do autobusu. Wieczorem wracamy do Zakopanego.

W hotelu Tomek dostaje skarpetki i flaszkę w ramach wdzięczności za przygotowanie wyjazdu w Słowację. Cały poprzedni dzień biegał po Zakopanem szukając najlepszej oferty, gdy my w tym czasie zdobywaliśmy Tatry. Chciał iść z nami, ale wtedy nie byłoby Suchej Beli. No po prostu, należało mu się i tyle.

W środę idziemy na Gubałówkę. Miała być Jaskinia Dziura, ale jakoś wyszło, że w do Jaskini grupa się wybrała, gdy byliśmy na Słowacji. Ta jaskinia to jest tak blisko Zakopanego, że większość turystów o niej nawet nie wie, nie podejrzewając górskich atrakcji tak blisko. Tam nawet nie trzeba biletu do TPN kupować, bo budki nie ma, a sama jaskinia jest już w parku. Trasa jest bardzo łatwa, a jaskinia wspaniała. W środku strome zejście, ogromna pieczara i strach, czy nie ma misia w środku. Dobrze jest zabrać ze sobą latarkę. Trasa fantastyczna dla świeżo samobieżnych dwu- trzylatków, by pokazać im przedsmak gór.

Zabieramy się więc za Gubałówkę. Kolejką nie wjeżdżamy, bo raz, że kosztuje 30 zeta a jedzie niecałe tylko pięć minut, dwa - nie jesteśmy cepry i na wspinaczce się znamy, trzy - wiemy co to ambicja i pokażemy wszystkim, że potrafimy. Szlak wiedzie tuż przy torach, rok temu górale się dogadali ze sobą i w końcu przywrócili pradawny z dziada pradziada czarny szlak, którym od zawsze się na Gubałówkę wchodziło. Po drodze jednak mijamy budkę z poborem opłat, ale jest pusta, nikogo nie ma, widno została jeszcze z poprzedniego roku, jak górale kasowali turystów w najlepsze. Na Gubałówce rzut oka na panoramę Tatr, szukamy szczytów, które zdobywaliśmy wczoraj i przedwczoraj, wypatrujemy przebytych szlaków i ścieżek. Na wprost góruje Świnica, największa zdobycz tegorocznej wycieczki, trochę w prawo Kasprowy Wierch, dalej Czerwone Wierchy i Tatry Zachodnie, a z lewa Orla Perć, Granaty… oj będzie jeszcze gdzie chodzić.

Schodzimy powoli w dół. Na bramce zamieszanie. Szlak zagrodzony, a ruch skierowany do budki z kasą. I górale znów koszą turystów. 5 zeta od przejścia. Powrót już darmowy. Nam się udaje w zamieszaniu nie zapłacić, ale pytamy bacówkę, o co tu chodzi, przecie już wszystko było rok temu dogadane. Nie, nie było, TPL nas zrobił w bambuko, obiecali, ale się nie wywiązali, teren jest cały nasz, nawet kolejka linowa jest na naszym terenie, a my wcale nie chcemy pieniędzy od turystów, ale nikt nas nie słucha, z burmistrzem się nie da, z radą miejską się nie da, a TPN-em się nie da. I wychodzi na to, że jak się samemu nie potrafi, to czemu innym zrobić tak, żeby też mieli źle. I całkiem przypadkiem najprościej jest odegrać się na turystach, a że przy okazji można zarobić parę dutków… I tacy są nasi górale, ich legenda, patriotyzm, wkład w historię Polski, etos, gwara, kultura i gościnność - wszystko to sprzedane za garść dutków. Przykro patrzeć, jak rozmienia się swoją godność na pieniądze, przyzwoitość zastępując chciwością. Ale… turystów na Krupówkach już jakby mniej, w hotelach może nie pustki, ale noclegi do wzięcia od ręki, w cenach na razie ruchu nie ma, wszystko drogie, nie sposób jednak nie oprzeć się wrażeniu, że coś wisi w powietrzu, duma kroczy przed upadkiem. Zobaczymy za rok.

Zostawiamy w tyle bezwładną kolejkę tulącą się do budki z opłatami i kornie zostawiającą dutki w rękach mistrzów manipulacji tłumem i schodzimy do Zakopanego. Wkrótce pod hotel podjeżdża nasz autobus, ładujemy bagaże i udajemy się na ostatni spacer. Zaglądamy do muzeum, rozmawiamy z końmi stojącymi na Krupówkach, ostatnie lody, ostatnia kawa i zbieramy się na przystanku, spod którego autobus zabiera nas do Zawadzkiego. Po drodze tradycyjnie zatrzymujemy się na Balicach, tam można zjeść dość dobry obiad za 25zł, a następnie wjeżdżamy w ogromną ulewę, która przetacza się od rana z zachodu przez całą Polskę na wschód. W radiu podają, że największe opady przechodzą przez Opolszczyznę, straż ma sporo roboty, a jednej miejscowości przewróciło nawet komin, ale nie mówią, gdzie. Dzwonimy szybko do domu, czy komin na hucie cały i tak, stoi, nic się nie stało, więc pewnie chodziło o inny. Pod Gliwicami wjeżdżamy w drugą nawałnicę, ale w Strzelcach już świeci słońce i po burzach ani śladu, nie licząc kałuż przy drodze.

W Zawadzkiem niespodzianka. Autobus oprócz tradycyjnych przystanków zatrzymuje się jeszcze przy kościele. To ponoć zasługa kierownika wyprawy, który obok kościoła mieszka. Splot okoliczności pewnie jest zupełnie przypadkowy, ale spora część wycieczki z tego dodatkowego przystanku korzysta. Wysiadamy, żegnamy się i rozchodzimy do domów. Zakopane 2023 uważamy za zakończone. Zadanie wykonane.